Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

sobota, 29 maja 2010

Nasza podróż od kuchni

Najważniejszym zadaniem po całym dniu podróżowania jest znalezienie odpowiedniego miejsca na nocleg. Początkowo ciężko nam to przychodziło bo obawialiśmy się by nie zaparkować na czyimś polu co mogło wzbudzić niezadowolenie właściciela pola, a nam przysporzyć kłopotów. W terenie gęsto zaludnionym szczególnie trudno o anonimowość i narażeni jesteśmy na to, iż będziemy ciekawostką dla lokalnej ludności. Wystarczy jednak spytać właścicieli gruntu czy można na jego polu przenocować; z reguły nie spotykamy się z odmową. Oczywiście im mniej ludzi w okolicy tym łatwiej o dobre miejsce do spania.

Po zaparkowaniu auta trzeba je w miarę dobrze wypoziomować więc w ruch idą kamienie podkładane pod koła – dobre wypoziomowanie gwarantuje wygodny sen. Dalej, jeżeli w okolicy jest dużo ludzi rozstawiamy prysznic i bierzemy kąpiel, a gdy jesteśmy na odludziu kąpiemy się bez osłony.

Zadziwiające ile wody można zaoszczędzić podczas tej czynności – my zużywamy 8 litrów we dwoje i tyle naprawdę wystarcza. Wodę najczęściej nabieramy przy meczetach, bo przy każdym z nich jest kran. Odświeżeni i w dobrych humorach zabieramy się za gotowanie obiadokolacji, robimy porządki w aucie, zmywamy, a na koniec zakładamy moskitiery na okna, wybijamy komary za pomocą pif pafa, wietrzymy samochód i kładziemy się spać.

Rano słońce budzi nas dosyć wcześnie i w samochodzie robi się ciepło. Jeżeli słońce mocno praży rozstawiamy cień, zjadamy śniadanie, pakujemy się i w drogę. Jeżeli musimy zrobić pranie to na kilka godzin przed noclegiem napełniamy naszą pralkę (beczkę) wodą, wrzucamy do niej magiczne kule piorące przy pomocy aktywnego tlenu (dodajemy też oczywiście to co chcemy wyprać) i taki zestaw mocujemy na bagażniku dachowym.

Podczas jazdy pranie jest regularnie wstrząsane na nierównościach dróg i w ten sposób po kilku godzinach rzeczy są czyste. Wieczorem rozstawiamy kije bambusowe, linki i do rana pranie jest suche.

Gdańsk - Kair, nasza trasa

Niestety mam problem z umieszczeniem aktywnego śladu przejechanej przez nas trasy na mapie googla, zamieszczam więc zdjęcie z trakiem.

piątek, 28 maja 2010

Jordania 20,05,2005 – czwartek

Rano zostaliśmy zaproszeni przez naszych znajomych na śniadanie: wosk pszczeli z pyłkiem kwiatowym i miodem z pasieki Yousufa zapity bardzo słodką herbatą. W rewanżu poczęstowaliśmy panów polskim miodem gryczanym. Tak posileni poszliśmy na długi spacer po rezerwacie. Trochę się nachodziliśmy, ale ładne krajobrazy i piękna przyroda rekompensowały zmęczenie.







Po południu do parku przyjechała księżna, siostra panującego króla. Zajmuje się ona działalnością proekologiczną i stara się o ochronę wymierających gatunków fauny i flory.

Wieczorem wyruszyliśmy w stronę Petry. Udało nam się w nocy znaleźć całkiem dobre miejsce na nocleg i szybko poszliśmy spać, bo rano czekał nas szybki start i długie zwiedzanie.

Jordania 19,05,2005 – środa

Wybraliśmy się na przejażdżkę wzdłuż Morza Martwego by podziwiać górskie krajobrazy przy jego brzegach. Byliśmy w najniżej położonym miejscu na ziemi, 410 metrów poniżej poziomu morza.

Dalej skierowaliśmy się do rezerwatu Dana, który zajmuje sporą część Wadi Dana. Rozejrzeliśmy się nieco po okolicy i na nocleg, zatrzymaliśmy się u wjazdu do rezerwatu.

Było to możliwe dzięki Ahmedowi, który jest tu strażnikiem i zaproponował nam tutaj postój. W samym parku istnieje możliwość odpłatnego przenocowania na specjalnym kempingu z beduińskimi namiotami, jednak cena jest dosyć wysoka. My za to spędziliśmy miły wieczór z Jordańczykami. Najpierw na grila zaprosili nas studenci którzy przyjechali tu z Ammanu by uczcić pomyślnie zdane egzaminy końcowe, a później Ahmed wraz z opiekującym się sklepikiem i punktem informacyjnym dla turystów Yousufem zaparzyli herbatę i kawę. Panowie wprowadzili nas w sedno problemu palestyńskiego i jego znaczenia dla kraju. Swego czasu część terenu okupowanej przez Izrael Palestyny należała do Jordanii i właśnie Jordania jako jedyny kraj w regionie przyznawała swoje obywatelstwo przybywającym Palestyńczykom. Doszło do tego, że 30 % obywateli Jordanii to Palestyńczycy. Notuje się wśród nich wysoki przyrost naturalny, co niestety przekłada się na problemy z bezrobociem i spadkiem dobrobytu dla rdzennych Jordańczyków. Sytuacja na razie jest stabilna ale nigdy nie wiadomo co może stać się w przyszłości. Panowie ubolewali też nad sposobem przekazywania informacji z regionu w mediach zachodnich. Mówi się o zamachach na Bliskim Wschodzie wskazując, że cały region jest niespokojny i niebezpieczny. Cierpi na tym jordańska turystyka, bo słuchając strasznych wieści w tv rozsądny człowiek nie wybierze się w podróż do oka cyklonu, bo przecież na Bliskim Wschodzie wybuchają bomby. Widać, że mieszkający tu ludzie jak kania dżdżu oczekują postępu w procesach pokojowych.

Ahmed, który jest ojcem dziesięciorga dzieci (jedenaste w drodze), jak błogosławieństwo traktuje swoją pracę dla parku. Spędza tu 48 godzin które są dla niego, jak sam przyznaje, odpoczynkiem od domowego zgiełku. Jedynie jego biedna żona nie ma dokąd uciec i przebywa z dziećmi cały czas. Ahmed twierdzi, że taka ilość dzieci to wola Niebios a odpowiedzialność za zajmowanie się nimi to sprawa żony. Taki podział ról.

Jordania 18,05,2005 – wtorek

Nie śpieszyliśmy się zbytnio tego dnia, postanowiliśmy wykorzystać dobę hotelową do maksimum. Odwiedziliśmy park archeologiczny z jeszcze większą ilością mozaik i odsłoniętymi reliktami drogi rzymskiej, domu bizantyjskiego i kościoła z VI wieku. Po południu pojechaliśmy zobaczyć zamek Al Karak, należący swego czasu do francuskiego rycerza Renalda de Chattilon. Postać to wyjątkowo barwna i okrutna. Dość powiedzieć, że za swe niecne czyny spędził w lochach 16 lat. Po wyjściu na wolność szybko odbudował swoją potęgę i mocno dał się we znaki Saladynowi. Na tyle mocno, że ten poprzysiągł własnoręcznie go zgładzić, co też uczynił po zdobyciu zamku.

Nocowaliśmy w górach nad Morzem Martwym.

Jordania 17,05,2005 – poniedziałek

Po śniadaniu nie wypadało nie odwiedzić zamku przy którym spaliśmy. Ta forteca Islamska została ładnie zrewitalizowana i bardzo przyjemnie się ją zwiedzało – jej grube mury działały jak naturalna klimatyzacja, było chłodno w jej wnętrzu, podczas gdy na dworze szalały 40-sto stopniowe upały.

Po wizycie w zamku pojechaliśmy nad Może Martwe a stamtąd na Górę Nebo, na którą wspiął się tuż przed śmiercią Mojżesz, by ujrzeć stamtąd Ziemię Obiecaną. Teraz znajduje się tu sanktuarium Mojżesza, którym opiekują się Franciszkanie. Podczas swojej pielgrzymki Jan Paweł II zasadził tu drzewko oliwne.

Z Góry Nebo pojechaliśmy do miasta które słynie ze swych wczesnych kościołów i mozaik. Najsłynniejszą z nich jest mozaikowa mapa Palestyny i Dolnego Egiptu pochodząca z VI wieku. Znajduje się ona na posadzce greckokatolickiej bazyliki św. Jerzego.

Noc postanowiliśmy spędzić w hotelu w Madabie, po tym jak znaleźliśmy tu świetną cukiernię i kawiarenki internetowe.

Przy okazji spotkaliśmy kolejnego wytrwałego podróżnika – Anna, Niemka która właśnie była w drodze z Kairu do Europy, jadąc rowerem. Kondycje miała świetną, chociaż użalała się, że tego dnia z powodu wysokich przełęczy, które musiała pokonać, przejechała zaledwie 80km!

Jordania 16,05,2005 – niedziela

Upał nie odpuszcza. Jest bardzo gorąco, a my wybraliśmy się zwiedzać ruiny rzymskiego miasta Gerazy. Dzisiejszy Jerash to dosyć zaniedbane miasto, wrażenie to potęgują jeszcze potężne roboty drogowe odbywające się jednocześnie na wielu ulicach. Pozostałości starożytnego miasta przypominają nieco Palmyrę z Syrii, z tą różnicą, że tutaj architektura to rzymski kanon, a w Palmyrze jest ona zaadaptowana i zmieniona pod wpływem miejscowych wierzeń i sztuki.


Wymęczeni kilkugodzinnym zwiedzaniem postanowiliśmy odpocząć w cieniu na parkingu i zaparzyć kawę. Obok naszego samochodu stał zaparkowany motor z Japonii i za chwilę pojawił się jego właściciel: Masayuki Gotou, człowiek wzrostu niedużego, wydający się jeszcze mniejszy kiedy stanie obok swej maszyny, Hondy Africa Twin. Masa 2 lata temu wyruszył w swoją podróż z Japonii przez Azję do Hiszpanii, stamtąd przeprawił się do Maroko aby objechać Afrykę dookoła. Planuje, że jego Odyseja potrwa jeszcze przynajmniej 3 lata – niesamowite samozaparcie. Gdy tak w cieniu popijaliśmy herbatę i raczyliśmy się orzechami i figami, słuchając z zaciekawieniem opowieści Masy na parking wjechał ciężarowy mercedes przerobiony na kempingowóz. Wysiadła z niego para Niemców, Andrea i Achim, wracająca do Europy po dwuletnim wędrowaniu po Afryce. Najgorętszą część dnia spędziliśmy na rozmowie, radząc się ludzi z dużym doświadczeniem i prosząc o wskazówki co do naszej wyprawy. Wszyscy jednoznacznie stwierdzili, że rok to bardzo mało czasu na planowaną przez nas podróż.

Adresy blogów Masy oraz Andrei i Achima:

http://www.paulchen-on-tour.de/

http://africatwin.dtiblog.com/

Tego dnia spaliśmy u podnóża zamku, było to możliwe dzięki uprzejmości policjanta, który zezwolił nam na rozbicie obozu przy wysoko usytuowanej twierdzy Ajloun.

Jordania 15,05,2005 – sobota

Rankiem wyruszyliśmy w kierunku „Zamków Pustyni”. Jako pierwszy odwiedziliśmy Kasr Al Azrak, miejsce w którym stacjonował Lawrence z Arabii.

Posępne zamczysko z czarnego kamienia miało bardzo ciekawie rozwiązane drzwi. Z powody braku drewna wykuto je z jednego kawałka kamienia i przypominały drzwi do bankowego sejfu.

Dalej odwiedziliśmy karawanseraj Kasr Al Charana, gdzie człowiek opiekujący się tym miejscem z dumą nas powitał słowami: Witam w moim zamku.

Budowla była schronieniem dla wędrujących przez pustynię karawan. Przemyślnie rozmieszczone w ścianach otwory wentylacyjne pozwalały cieszyć się chłodem nawet podczas dużych upałów. „Właściciel” zamku opowiedział nam trochę o jego historii i w ramach zabawienia nas napisał na piasku imię Barbara literami alfabety arabskiego.

Trzecim miejscem które odwiedziliśmy tego dnia były umiejscowione na szlaku karawan łaźnie zwane Kasr Amra. Wyobraźcie sobie na pustyni, po środku niczego, studnię skąd woda jest przesyłana rurami do basenów kąpielowych.
 Na tym nie koniec dziwów, bo wnętrze budowli ozdobione jest bardzo bogatymi malowidłami które przedstawiają półnagie kobiety – iście niecodzienny widok w sztuce islamskiej.



Nieco zmęczeni upałem rozbiliśmy obóz na pustyni i po dniu pełnym wrażeń zasłużenie sobie odpoczęliśmy.

Syria 14.05.2005, piątek

Tego dnia zwiedzaliśmy Bosrę, ruiny rzymskiego miasta z świetnie zachowanym amfiteatrem, który został później zaadaptowany na twierdzę islamską. Całość robi niesamowite wrażenie ponieważ jako budulca użyto czarnej skały bazaltowej która nadaje architekturze dosyć posępny wygląd. Tydzień przed naszym pobytem w Bosrze, w amfiteatrze koncertował francuski pianista Jean-Philippe Collard, grając utwory Chopina.

Z Bosry pojechaliśmy już do granicy z Jordanią. Po drodze, korzystając z jedynego zacienionego miejsca w okolicy stanęliśmy by ugotować obiad. Niestety miejsce to było na przeciw bazy wojskowej z mnóstwem radarów i szczęśliwie zdążyliśmy już zjeść jak zjawił się młody żołnierz i zapytał co my właściwie tu robimy? Polecił, byśmy w miarę szybko się stąd oddalili, bo jak stwierdził to jest Syria. W miarę szybko zmieniło się w natychmiast, jak zobaczył zbliżające się samochody z oficerami. Oczywiście woleliśmy nie czekać na wynik rozmów z panami oficerami i oddaliliśmy się żegnani ich groźnymi spojrzeniami.

Po południu wjechaliśmy do Jordanii i na nocleg wybraliśmy miejsce koło wielkiego sadu. Wiało niemiłosiernie, więc kąpiel nie należała do przyjemności, ale za to spaliśmy wybornie.

Syria, 13.05.2010 – czwartek, Damaszek

Damaszek to moloch w którym mieszka 3 miliony ludzi i także jedno z najstarszych nieprzerwanie zamieszkanych miast na ziemi. Potoki samochodów rozlewają się bezładnie w różnych kierunkach by w końcu w pobliżu centrum stanąć w potężnym korku. Znaleźć miejsce do zaparkowania to nie lada sztuka – potrzeba dużo samozaparcia. Starówka jest bardzo gęsto zabudowana. Nie ma tu większych skwerów czy placów. Potężny Meczet Umajjadów, jeden z czterech najważniejszych dla muzułmanów, jest jakby siłą wciśnięty w sieć wąskich uliczek.

W 2001 roku Jan Paweł II modlił się w nim u grobu Jana Chrzciciela. Aby do meczetu wejść kobiety muszą przywdziać szaty które zakryją ich figury; chyba dla muzułmanów sam kształt kobiecego ciała jest czymś grzesznym.

Dłuższy czas spacerowaliśmy po ulicach starego miasta ale z chęcią uciekaliśmy do krytych bazarów by chronić się od gorąca i też zrobić małe zakupy.

Suszone figi, morele, przyprawy z całego świata, orzechy i oryginalne, bogato zdobione stroje przyciągały nasz wzrok. Oczywiście nie brakowało też wyrobów chińskiego przemysłu dziewiarskiego tak dobrze znanych z naszych rynków. Naszym top zakupem zostały mydła z Aleppo, zrobione z oliwy z oliwek i oleju laurowego.

Na bazarze podeszliśmy do biednie wyglądającego starszego pana, który miał mikro stoisko na kółkach i sprzedawał landrynki. Chciałem zapytać go o drogę do któregoś z zabytków, ale mój arabski nie jest zbyt dobry i długo dukałem bez skutku. W końcu, ku obopólnemu zadowoleniu, pan zaproponował przejście na język rosyjski. Okazało się, że Ibrahim 8 lat studiował w Moskwie i ukończył dwa fakultety, w tym niestety literaturę rosyjską. Teraz, przeganiany przez policję z miejsca na miejsce, by wyżyć sprzedaje cukierki i ledwie wiąże koniec z końcem. Do swego ciężkiego losu podchodzi jednak z filozoficznym spokojem; może filozofia to był drugi kierunek studiów jaki ukończył? Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, zostaliśmy poczęstowani bardzo mocną kawą z buteleczki, pan jeszcze wspomniał jak to smakowała mu wódeczka i niestety musieliśmy się rozstać. Trochę było nam smutno po tym spotkaniu i później jeszcze kilka razy wracaliśmy pamięcią do tych kilku chwil spędzonych na rozmowie z miłym starszym panem.

Z Damaszku skierowaliśmy się na Bosrę. Było już dosyć późno ale jechaliśmy bardzo wolno nie mogąc oderwać wzroku od otaczającego nas krajobrazu. Wszędzie leżały głazy z porowatego bazaltu, bo cały region był kiedyś potężnym, prehistorycznym wulkanem. Z mniejszych głazów rolnicy ustawili koronkowe mury na grubość jednego kamienia, przez które pięknie przebijało się światło zachodzącego słońca. Minęliśmy beduińskie wesele, ale mimo zaproszenia nie skorzystaliśmy z okazji do zabawy, za to za kilka chwil, pytając o drogę, przystaliśmy na zaproszenie na herbatę. Herbata przerodziła się w kolację i opiekę medyczną – okładanie ręki lodem, bandażowanie i polewanie jej spirytusem. Trafiliśmy do domy Mouhila, emerytowanego inżyniera rolnictwa i Ghany – nauczycielki. Kolacja była prosta, ale pyszna: oliwki i warzywa z własnego ogródka, biały ser, jogurt, pyszne przyprawy.

Bardzo szybko rozmowy zeszły na tematy polityczne. Mouhil został ranny podczas Izraelskich nalotów odwetowych podczas wojny Yom Kippur i widać, że niestabilna sytuacja w regionie jest przyczyną obaw co do przyszłości. Pokój to słowo które bardzo często słyszeliśmy od ludzi w Syrii, podkreślających, że jesteśmy jedną wielką rodziną i powinniśmy się kochać, a nie zabijać. Mouhil i Ghana są muzułmanami ale kobiety w ich rodzinie nie ubierają się od stóp do głów w czarne stroje tylko preferują ubrania dobrze nam znane z Europy, i nawet z pewnym brakiem zrozumienia traktują ten ortodoksyjny sposób zakrywania kobiet przed oczami innych ludzi.

Syria, 12,05,2010 – środa

W środę skierowaliśmy naszego smoka do Krak des Chevaliers, najsławniejszego z zamków krzyżowców, rozbudowanego przez Joannitów. Po drodze zatrzymaliśmy się w małym miasteczku Masjaf, także z zamkiem krzyżowców, by poprosić w którymś ze sklepów o lód na bardzo spuchniętą rękę Basi. Trafiliśmy w końcu do lokalnej restauracji gdzie właściciel wydrapał lód z zamarzniętych ścian zamrażarki. Pan który zajmował się pieczeniem hobzów (okrągłych chlebów przypominających naleśniki) złapał Basię za rękę i odmówił modlitwę albo też odczynił uroki, a następnie wycałował ją od palców po łokieć.

Restauracja serwowała nasze ulubione zawijasy z falafelkami, więc skorzystaliśmy z okazji i zamówiliśmy sobie po jednym.

Krak zrobił na nas ogromne wrażenie. Dla mnie jednym z powodów dla których tak było jest moje gniewskie pochodzenie, nasza krzyżacka warownia i zafascynowanie rycerstwem. Zamek jest potężny i w niczym nie przypomina znanych nam twierdz jak np. Malbork, czy Gniew. Masywne mury z białego kamienia, położenie, oraz rozplanowanie budowli mówi: nie zbliżaj się bo i tak nic nie wskórasz. U szczytu potęgi stacjonowało w nim 2000 rycerzy. Kiedy nadciągnęły wojska sułtana Bajbarsa broniła go garstka 200 żołnierzy i chociaż mieli zapasy żywności i wody na 3 lata, to szybko zdecydowali by się poddać. Po ponad stu latach twierdza została zdobyta.

Tego samego dnia pojechaliśmy jeszcze do Malula,

wspaniale położonej w górach miejscowości, która słynie z klasztorów św. Tekli i św. Sergiusza i Bachusa. Tekla była ulubioną uczennicą św. Pawła, a o Sergiuszu i Bachusie pisałem w którymś z poprzednich postów. W owych klasztorach po dziś dzień modlą się po aramejsku, czyli w języku w jakim modlił się Chrystus.

Obserwatorzy