Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

czwartek, 1 lipca 2010

Egipt, Asuan, 12-15,06,2010


Czas spędzony w Asuanie upływał nam na załatwianiu formalności celnych i administracyjnych związanych z opuszczeniem Egiptu. W sobotę rano spotkaliśmy się z Panem Salahem, przedstawicielem linii promowych obsługujących połączenie Asuan – Wadi Halfa (Sudan). Poznaliśmy tam parę sympatycznych Holendrów, którzy 27-letnią Toyotą jadą do Kapsztadu.

Otrzymaliśmy od Pana Salaha wskazówki co i w jakiej kolejności należy zrobić by zdać egipskie tablice rejestracyjne i móc opuścić kraj faraonów. Najpierw pojechaliśmy na policję, by otrzymać zaświadczenie o tym że nie popełniliśmy żadnych wykroczeń drogowych. Na miejscu okazało się, że policjanci mają problem natury technicznej bo brzeszczotem do metalu próbują przyciąć dosyć spore konary starego drzewa przed wejściem do komisariatu, kalecząc sobie ręce bez naruszenia drzewa. Przyszliśmy im z pomocą i z bagażnika wyciągnęliśmy nowiutką, ostrą jak brzytwa, składaną piłę Fiskarsa zakupioną za namową Traska. Policjantom wyszły oczy z orbit i szczęki opadły do poziomu chodnika kiedy poznali skuteczność tej „broni” w zwalczaniu rozpleniającej się bez ograniczeń przyrody. Załapaliśmy duże plusy i już po dziesięciu minutach zaświadczenia były gotowe! Udało nam się też stargować cenę wystawienia tego dokumentu do 10 funtów egipskich (później dowiedzieliśmy się, że powinny one być wystawione za darmo, ale słyszeliśmy też o ludziach, którzy płacili po 50 funtów). Z policji udaliśmy się do wydziału ruchu drogowego, który przypominał biura egipskich urzędników z filmu Asterix i Obelix w Krainie Faraonów: nikt nic nie wie, tłum ludzi dookoła napiera na siebie nieustannie, na zadawane pytanie nie otrzymujemy odpowiedzi, ewentualnie jesteśmy kierowani do innych okienek. Z pomocą nam przyszedł miejscowy człowiek ze znajomościami w urzędzie: wziął od nas dokumenty i przerzucił nad okienkiem do swojego kolegi. Po pięciu minutach wszystko było załatwione i wróciliśmy do biura Pana Salaha. Spotkaliśmy tam dwóch potężnych motocyklistów, którzy właśnie przyjechali do Asuanu i mieli nadzieje, że uda im się popłynąć poniedziałkowym promem razem z nami. Była to para Bułgarów, którzy w szaleńczym dla nas tempie, w ciągu siedmiu dni, dojechali tu z Sofii.

Czas który pozostał do odpłynięcia promu umilaliśmy sobie spacerami po mieście, zakupami na suku i zwiedzeniem wspaniałego Muzeum Nubijskiego.

Na prom mieliśmy się zgłosić w poniedziałek o 10 rano. Spóźniliśmy się z pół godziny i otrzymaliśmy reprymendę od człowieka załatwiającego sprawy celne. Było to o tyle dziwne, że później przez 10 godzin siedzieliśmy pod drzewkiem obserwując jak tragarze mozolnie obciążają prom i barkę towarową, na której miały płynąć nasze samochody i motory, kolejnymi tonami lodówek, cukierków, piekarników, części samochodowych, klimatyzatorów, śrub, arkuszy blachy, anten satelitarnych, dżemów, itd, itp – a wszystko do rzucone na kupę bez ładu i składu.


Tuż przed zachodem słońca powiedziano nam, że możemy wjechać samochodem na barkę. Był tylko jeden problem: towarów było tak dużo, ze zajmowały część i tak niewielkiego miejsca przeznaczonego na auta. Dodatkowo trapy służące do wjazdu miały tak wąski rozstaw, że opony naszego Patrola „załapywały” się na nie tylko w połowie swojej szerokości – po pół opony z każdej strony wisiało w powietrzu i do tego wszystkiego na barkę miałem wjechać tyłem! Skończyło się to na zderzeniu z wystającym piekarnikiem, urwanym plastikowym poszerzeniem błotnika i awanturą z tragarzami, na których wymusiliśmy w końcu przeniesienie części towarów poza obrys miejsca przeznaczonego na samochody.

Po załadowaniu aut weszliśmy na prom, gdzie razem z 750-cioma innymi pasażerami mieliśmy spędzić następne 17 godzin. Wszystkie pokłady były zajęte przez towary i ludzi; każdy starał się jak mógł wygospodarować dla siebie wystarczającą ilość miejsca by nadchodzącą noc móc spędzić na leżąco – prom wyglądał jak statek dla uchodźców.

Byliśmy szczęśliwi, że udało nam się zarezerwować kabiny I klasy i w miarę spokojnie (choć w wielkim brudzie i smrodzie z przelewających się toalet zaraz za drzwiami) przeczekać do rana i nie być niepokojonymi, jak nasi holenderscy znajomi z sąsiedniej kabiny, nocnymi odwiedzinami szczurów wspinających się po ich ciałach. Pierwsza klasa – słono sobie każą płacić i nie każdy może doświadczyć takiego luksusu!

Nasi nowi znajomi Bułgarzy znaleźli tylko miejsce dla jednej osoby na górnym pokładzie i przyjęli system sił specjalnych: jedna osoba czuwa a druga śpi i co dwie godziny zmiana. Oprócz Bułgarów promem płynęli jeszcze dwaj inni motocykliści: Niemiec i Kanadyjczyk jadący wspiąć się na Kilimandżaro. Kilka najbliższych dni mieliśmy spędzić razem w Wadi Halfa w oczekiwaniu na przypłynięcie i rozładunek barki.

Egipt, Luksor i Dolina Królów, 10-11,06,2010


Dzień poprzedni potraktowaliśmy jako dojazdówkę, pokonując 460 kilometrów. Na nocleg wybraliśmy miejsce tuż za miejscowością Bagdad. Do Luksoru dojechaliśmy w czwartek 10. czerwca. Obejrzeliśmy sobie Świątynie Luksor i Karnak w najgorętszej porze dnia i dzięki temu towarzyszyła nam tylko znikoma ilość turystów.


Słynna sala hypostylowa w Karnaku nieco nas rozczarowała. Stoi tam duża ilość olbrzymich kolumn tak ciasno ustawionych obok siebie, że ciężko jest odczuć potęgę całości tego założenia.


Wydawało nam się, że jest bardzo gorąco, ale wkrótce mieliśmy się przekonać na własnej skórze co znaczą naprawdę wysokie temperatury – czekał nas wjazd do Sudanu.


Noc spędziliśmy w pobliżu Doliny Królów w starym hotelu bez udogodnień. Wszelkie braki jakościowe zostały zrekompensowane przez wspaniały widok z tarasu przed pokojem: 20 metrów przed nami stała Świątynia Medinet Habu.

Następnego ranka zwiedzaliśmy Doliny Królów i Królowych, groby dostojników (strącając niechcący kapeluszem, ku obopólnemu niezadowoleniu, nietoperza śpiącego nad wejściem do grobowca) i Świątynię Hatszepsut, która wywarła na nas dużo większe wrażenie niż Karnak.






Nieubłaganie zbliżała się data wypłynięcia promu do Sudanu, więc skierowaliśmy się jeszcze tego samego dnia do Asuanu.

środa, 30 czerwca 2010

Egipt, Pustynia Biała, wtorek 08,06,2010



Wstaliśmy wcześnie rano i po ponownej kąpieli w źródle ruszyliśmy w dalszą drogę do serca Białej Pustyni. Po niedługim czasie spotkaliśmy dwóch Beduinów wypasających stada wielbłądów. Wymieniliśmy pozdrowienia, zjedliśmy wspólnie trochę daktyli, panowie powiedzieli, że widzieli światła naszego samochodu w nocy i wiedzieli, że ktoś nocuje w okolicy.


Po krótkiej chwili pożegnaliśmy się i ruszyliśmy szlakiem prowadzącym przez wydmy, więc mieliśmy po raz pierwszy okazję poćwiczyć przeprawianie się przez nie. Po około dwóch godzinach trawersowania diun i pokonywania kamiennych równin dotarliśmy do cudownego miejsca jakim jest „las” wapiennych formacji skalnych. Przez bardzo długi czas jeździliśmy od grzybka do grzybka zauroczeni i fantastycznymi kształtami.

Samotnie przemierzając pustynię zmierzaliśmy w kierunku oazy Farafra. Po drodze napotkaliśmy na tymczasowy obóz turystyczny. Przebywało w nim kilku Egipcjan; zapytaliśmy ich o drogę i zostaliśmy ostrzeżeni, że wiedzie ona przez bardzo grząski piach. Zalecili bardzo mocne spuszczenie powietrza z kół i pokazali niezwykle ciekawy sposób oceny prawidłowego ciśnienia powietrza w oponach na takie ciężkie warunki: otóż spuszczając powietrze klepie się dłonią w bok opony do momentu kiedy guma zaczyna falować jak galareta wyciągnięta z lodówki – teraz możemy ruszać w pustynię.

Do Farafry dotarliśmy bez przeszkód, uzupełniliśmy zapasy wody i ruszyliśmy w stronę oazy Dakhla. Na nocleg wybraliśmy miejsce osłonięte od wiatru przez wzgórza i okazało się, że nie byliśmy jedynymi istotami w tym zakątku, bo gdy było już ciemno dookoła nagle zobaczyliśmy parę wielkich świecących oczu przy misce z praniem. Przyszedł nas odwiedzić lisek pustynny, krążył wokół auta licząc na poczęstunek i był tak ośmielony, że podchodził do nas na półtora metra. Nie mieliśmy mięsa, ale bardzo mu smakowały winogrona i jabłka.

A tak wyglądało niebo tej nocy nad miejscem naszego kempingu:

Egipt, Bahariya, 07,06,2010

Rano wstaliśmy bardzo zmęczeni, bo nocleg w okolicy oazy nie był zbyt udany. Wiał gorący wiatr, a po zachodzie słońca pojawiły się chmary komarów. W samochodzie było więc duszno i bzycząco.

Włóczyliśmy się nieco po mieście by znaleźć bankomat bo kończyła się nam gotówka. W pewnym momencie podszedł do nas jakiś człowiek i oznajmił, że jest pracownikiem biura informacji turystycznej i może nam zapewnić cały szereg atrakcji podczas pobytu w oazie. Grzecznie podziękowaliśmy ale nieopatrznie zapytałem gdzie można nabrać wody do kanistrów na dalszą część naszej podróży. Pan zaproponował by pójść do niego do domu na herbatę i tam możemy skorzystać z jego kranu. Już miałem nalać wody do baniek ale coś mnie tknęło i zapytałem ile to może kosztować, oczekując, że tak jak dotychczas będziemy mogli nabrać wody bezpłatnie. Pan ocenił wzrokiem wielkość naszego 10 litrowego kanisterka i podał cenę 25 funtów. Zamurowało mnie z lekka bo to więcej pieniędzy niż koszt wody pitnej w sklepie. Wyraz mojej twarzy musiał „sprzedawcy wody” uzmysłowić, że jestem w lekkim szoku i zmniejszył cenę do 10 funtów. Powiedziałem, że nie chcemy robić mu kłopotu i bardzo dziękujemy za jego dobroć ale musimy już jechać i mimo, że miły pan nalegał by wypić u niego herbatę uciekliśmy od naszego nowego znajomego. Prawdopodobnie byłaby to najdroższa szklanka herbaty wypita podczas naszej podróży.

Wodę nabraliśmy bezpłatnie na stacji benzynowej, była lekko słonawa ale do mycia nadawała się doskonale. Przekąsiliśmy jeszcze co nieco w Rashid Restaurant i ruszyliśmy w stronę Pustyni Białej.

By do niej dotrzeć najpierw trzeba przejechać przez Pustynię Czarną, ponurą i niezachęcającą do odwiedzania. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów asfaltem skręciliśmy z niego na szlak pustynny. Prowadziło nas mnóstwo starych śladów samochodów terenowych, nowych nie było bo latem jest zbyt gorąco by turyści zapuszczali się w te okolice.

Już po kilkuset metrach jazdy szlakiem napotkaliśmy pierwszą przeszkodę. Musieliśmy wjechać z doliny na płaskowyż, a jedyna droga w górę wiodła po wielkiej łasze piachu. Za trzecim razem, wykorzystując odpowiednią kombinację szybkości i przełożenia skrzyni biegów, wdrapaliśmy się na górę i tak zaczęła się nasza pustynna podróż.


Kilka następnych godzin podróżowaliśmy sobie po dobrze przejezdnych szlakach w całkowitej samotności podziwiając uroki pustynnych krajobrazów. Cóż za przyjemność jechać sobie niespiesznie, chłonąć otaczające piękno i nie myśleć o konwojach z egipskimi kierowcami!


Szlak który początkowo był łatwy i przyjemny zmieniał się stopniowo w coraz trudniejszy, aż do momentu kiedy zaczęliśmy gubić stare ślady. Trzymaliśmy jednak odpowiedni azymut aż do momentu kiedy auto zaczęło zapadać się w grząskim podłożu wzbijając w powietrze tumany białego, wapiennego pyłu. Wyglądało to mniej więcej tak, jakbyśmy jechali po sypkim pyle przykrytym cienką warstwą twardszego piasku i co jakiś czas któreś z kół przebijało tę niestabilną powierzchnię, głęboko się zapadając. Bałem się utknąć w tym wielkim polu „cementu” i jechałem z duszą na ramieniu w kierunku piramidek usypanych z kamieni, które na pustyni wyznaczają drogę.


W tym konkretnym wypadku piramidki ostrzegały by nie stoczyć się w przepaść, bo płaskowyż nagle się kończył. Po przeprawie przez pole wapna wiedzieliśmy już dlaczego Pustynię Białą tak właśnie nazwano, dodatkowo w dolinie ujrzeliśmy potężne białe skały i pozostał do rozwiązania mały problem – jak zjechać w dolinę? Początkowo wydawało się to niemożliwe ale po pieszym rekonesansie wypatrzyliśmy dogodne miejsce i wykorzystując wielką łachę piachu zjechaliśmy w dół. Podróżowaliśmy jeszcze ze dwie godziny, kiedy tuż przed zachodem słońca na horyzoncie wypatrzyliśmy coś co przypominało palmę. Nie wydawało nam się możliwe, by na środku jałowej pustyni rosło tak dorodne drzewo więc postanowiliśmy to sprawdzić. Jakie było nasze wielkie zdumienie i radość kiedy okazało się, że palma jest rzeczywiście palmą i wyrasta w miejscu wybijającego źródła. Skorzystaliśmy z okazji i wykąpaliśmy się po upalnym dniu i wydaje nam się, że poznaliśmy uczucie euforii, które ogarnia poganiaczy karawan, gdy docierają po wielu dniach do oazy. Noc spędziliśmy w pobliżu źródła, znowu owiewani przez gorący piach pustyni.

Obserwatorzy