Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

piątek, 6 sierpnia 2010

Etiopia, Aksum, 08-10,07,2010

Rano mieliśmy wczesny start bo czekała nas wielogodzinna przeprawa szutrową drogą przez góry do Aksum. Debark budził się ze snu i dziesiątki ludzi podążały zabłoconą drogą w kierunku głównego placu miasta. Mężczyźni chronią się przed zimnem opatulając się szczelnie kocami lub dużym kawałkiem grubego materiału. Każdy niesie ze sobą długą laskę z zakrzywioną rękojeścią a wielu dodatkowo wyposażonych jest w duże parasole. Widziałem, że laski służą im do zaganiania zwierzyny bądź do podtrzymywania dźwiganych na plecach długich kawałków drewna, bądź radeł. Nikt się nimi nie podpiera podczas marszu. Na głównym placu mężczyźni czekają w nadziei, że ktoś ich tego dnia wynajmie do pracy, czy to na roli, czy też do prac budowlanych.



Mieliśmy dużo szczęścia i dopisała nam pogoda. Po zjechaniu do poziomu około 1000 m widoczność poprawiła się na tyle, że mogliśmy podziwiać przepiękne, zapierające dech w piersiach krajobrazy. Dzięki nim droga nie wydawała się tak uciążliwa i czas płynął szybciej. Po raz pierwszy podczas swojej podróży zobaczyliśmy hasające wśród drzew małpy, był to dla nas znak, że jesteśmy już w tej „prawdziwej” Afryce z dziką przyrodą.


Podczas postoju nad jedną z rzek podziwialiśmy setki motyli i bardzo ciekawe ule, które pszczelarze przywiązują w konarach drzew.



W jednej z wiosek zostałem zaproszony do rozegrania partii tenisa stołowego. Jak się później okazało był to jeden z nielicznych tak miłych i spontanicznych momentów w kontaktach z lokalną ludnością. Po krótkim meczu pojawił się młody człowiek i zażądał zapłaty za to, że korzystałem ze stołu i paletki, na szczęście mój przeciwnik pogonił smarkacza mówiąc, że zaprosił mnie do gry.


Gwałtowna ulewa złapała nas dopiero podczas postoju w miejscowości Shire. Towarzyszyły jej wyładowania atmosferyczne i porywisty wiatr. Kawałki drogi zostały wymyte przez spływającą z gór wodę, tak więc do pokonania mieliśmy kilka mikro brodów. Już po zachodzie słońca, ale szczęśliwi, dojechaliśmy do Aksum.

Cały następny dzień spędziliśmy w hotelu. Basia źle się czuła, zatruła się miejscowymi specjałami. Jedzenie może jest i smaczne, ale jak człowiek nie przywykł do przypraw palących na popiół błony śluzowe w ustach i do potężnych ilości gotowanego masła które jest głównym składnikiem większości dań to marny los jego żołądka. Narodową potrawą jest tu injera: okrągły, cienki placek o gąbczastej strukturze, kwaśny w smaku, wyrabiany z zakwasy przyrządzanego z endemicznego zboża o nazwie tef. Na injerze podaje się różnego rodzaju papki z fasoli, soczewicy, grochu, lub pieczone mięsa.


Innym bardzo ciekawym daniem jest wołowe kitfo, które przypomina nasz tatar. W hotelowych restauracjach można zamówić np. jajecznicę ale trzeba zaznaczyć by podali ją bez ostrych papryczek chilli.
Wykorzystałem czas i zabrałem się za pisanie bloga. Niestety cenzura w Etiopii blokuje dostęp do stron internetowych blogspota i nie mogłem opublikować nowych informacji.
W sobotę rano rozpoczęliśmy zwiedzanie Aksum. Basia lepiej się już czuła, za to moje pchle ukąszenia rozrosły się do wielkich rozmiarów i zaczęły niemiłosiernie swędzić.

Aksum było w przeszłości potężnym królestwem rozciągającym się od Jemenu po południowy Sudan. Od I do VII wieku naszej ery było znaczącym centrum handlowym. Pewien perski pisarz w III wieku wymienił Aksum wśród 4 najpotężniejszych królestw świata.
Najbardziej spektakularnym do zwiedzania miejscem jest plac na którym stoją potężne stele, o wysokości przekraczającej 20 metrów, które wykute są z jednego kawałka kamienia. Odwiedziliśmy też królewskie grobowce. 




Jako, że sobota jest dniem targowym uzupełniliśmy zapasy, w tym owoce kaktusa przypominające w smaku gruszki i po południu ruszyliśmy do Adigrat, gdzie spędziliśmy noc.





Etiopia, Gonder, 06-07,07,2010

Rankiem poszliśmy na rynek by zjeść ostatniego podczas naszej podróży fula – gotowany, rozgnieciony bób z dodatkiem oleju sezamowego, tartego białego sera i cebuli. Kuchnia sudańska oferowała nam szereg potraw które bardzo lubimy: fasolę w sosie pomidorowym, gotowaną czerwoną soczewicę, falafelki, gotowane ziemniaki, wątróbka, mięsa z rusztu, baranie flaczki, czy też rigla która przypomina skrzyżowanie szpinaku i szczawiu przyrządzone w sosie pomidorowym. Będzie nam tych przysmaków brakowało i z niecierpliwością czekaliśmy co pod względem kulinarnym przyniesie nam Etiopia.




Do granicy dotarliśmy przed południem. Miasteczko przygraniczne robi dość niezwykłe wrażenie, całe jest jakby skupione przy przejściu. Po obu stronach drogi stały rzędy ciężarówek czekających na odprawę. Powoli zbliżaliśmy się do granicy kiedy dopadło nas kilku pomocników – załatwiaczy. Pokazali gdzie mamy się udać by załatwić formalności wyjazdowe. Trwało to może z godzinę i ruszyliśmy w stronę Etiopii. Po przekroczeniu metalowej bramy i ostatnim sprawdzeniu dokumentów po stronie sudańskiej podjechaliśmy do specyficznego szlabanu który zagradzał wjazd do Etiopii: dwóch wbitych w ziemię drewnianych pali pomiędzy którymi, na wysokości około 1,7 m przewieszona była szeroka parciana taśma. Ominęliśmy tę przeszkodę i rozglądaliśmy się za służbami granicznymi. Nikt tu nie nosił mundurów, brakowało też jakichkolwiek wskazówek gdzie się udać. Po obu stronach brudnej szutrowej drogi stały licho sklecone baraki w których kwitł przygraniczny handel i w których miejsce miały małe jadłodajnie i kawiarnie. Ale gdzie jest stanowisko odprawy paszportowej? Skierowano nas wąską dróżką biegnącą w poprzek do głównej drogi. Przebiliśmy się przez stado kóz, przeleźliśmy przez zwalony drewniany płotek i wśród małych drewnianych szałasów, przepędzając spod nóg kury doszliśmy do jednoizbowego walącego się budynku z suszonej cegły. Wewnątrz za biurkiem siedziała miła pani która odebrała nasze paszporty i zaczęła wertować jakieś księgi, sprawdzając czy nasze paszporty są autentyczne. Po pół godzinie mieliśmy wbitą do paszportu pieczęć wjazdową. Pozostało do załatwienia cło, ale tak się nieszczęśliwie dla nas złożyło, że rozpoczęła się półtora godzinna przerwa obiadowa. Siedliśmy więc w cieniu drzewa i cierpliwie czekaliśmy dalej nie mogąc wyjść z podziwu nad organizacją i zagospodarowaniem tego miejsca. Wyglądało na to, że dużo ludzi mieszka tu na stałe, a parciany szlaban to tylko umowny znak oddzielający oba kraje bo ludzie przechodzili pomiędzy Sudanem a Etiopią bez okazywania jakichkolwiek dokumentów.
Po załatwieniu formalności celnych wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Gonder.
Krajobraz powoli zmieniał się z nizinnego w górski a pora deszczowa sprawiła, że zieleń kłuła w oczy swą intensywnością.


Dobrą asfaltową drogą pięliśmy się coraz wyżej, aż dotarliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży. Na miejscu, korzystając z rekomendacji przewodnika zakwaterowaliśmy się w niewielkim hotelu, po czym ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu restauracji. Dopadła nas od razu grupa młodych chłopaków oferujących „bezinteresowną” pomoc za pieniądze oczywiście. Ciężko się jest od nich uwolnić, bo chodzą za człowiekiem krok w krok i bezustannie gadają. By od nich uciec weszliśmy do hotelowej restauracji i zostaliśmy w niej na kolację tym chętniej, że mogliśmy tam zobaczyć półfinałowy mecz Holandia-Urugwaj. W restauracji przysiadł się do nas Jose, żywiołowy Hiszpan, który od 3 miesięcy wędruje po Afryce. Podróż rozpoczął w Afryce Południowej i stwierdził, że Etiopia to dla niego najmniej gościnny kraj ze wszystkich, które po drodze odwiedził. Nie może się przyzwyczaić do mentalności miejscowej ludności, która nęka turystów oferując im odpłatną pomoc, bądź chodzi za tobą cały dzień coś tam mamblując pod nosem i na koniec żąda za to wysokiej zapłaty. To co mówił Jose nie było zbyt miłe, ale sposób w jaki to opowiadał ubawił nas serdecznie.
Rano obudziłem się lekko zmarznięty i pogryziony przez pchły, bardzo miły początek dnia. Zapakowaliśmy się do auta i poszliśmy zwiedzać miasto. Zaczęliśmy od kompleksu zamkowego z XVII wieku. Na powierzchni około ośmiu hektarów stało kiedyś sześć zamków.



Bardzo ciekawie opisał obyczaje panujące na dworze królewskim, w dawnej stolicy Abisynii, szkocki podróżnik James Bruce. Otóż przed ucztą przyprowadza się w pobliże drzwi byka, którego zaczyna się żywcem kroić. Rozdzierający ryk katowanego zwierzęcia jest sygnałem dla towarzystwa by zasiąść do stołu. Siadają na przemian kobieta, mężczyzna i dwie panie po bokach obsługują siedzącego pomiędzy nimi pana. Przygotowują one z jedzenia wielkie kule, które wpychają do ust mężczyzn, przy czym ilość jedzenia jest tak duża, że często się biedacy nim dławią. Ten który jest w stanie zmieścić w ustach największą kulę i zjeść ją z największym hałasem jest uważany za najlepiej wychowanego.
Po zakończeniu jedzenia, w tym samym pomieszczeniu, pary udają się na bok i zasłaniane przez innych szatami oddają się uciechom cielesnym i obowiązuje ta sama reguła: im głośniej tym lepiej.
Po zwiedzeniu zamków pojechaliśmy wymienić olej w naszym aucie, a następnie poszliśmy zobaczyć kościół Debre Birhan Selassie założony z 1670 roku z przepięknymi malowidłami naściennymi. To jedyny z 44 kościołów w Gonderze który przetrwał XIX-wieczne najazdy Mahdystów z Sudanu.




Postanowiliśmy tego dnia dojechać do położonego na wysokości 2900 m npm Debark, który jest bazą wypadową do parku narodowego Simien Moutains.
Droga którą mieliśmy do pokonania była niezbyt dobrej jakości: rozjechane przez ciężarówki szutry, dużo błota, ulewny deszcz a potem towarzysząca nam cały czas gęsta mgła, a raczej chmury, które zalegały na tej wysokości.




Udało się nam dotrzeć do miasteczka przed zachodem słońca i zakwaterować w stosunkowo nowym hotelu. Poszliśmy w strugach deszczu do lokalnej jadłodajni by co nieco przekąsić a później usiedliśmy w małym barze, w towarzystwie kilkunastu lokalnych mężczyzn by obejrzeć mecz Niemcy-Hiszpania. Hiszpanie w finale – yes! yes! yes!

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Sudan, Gedaref, 05,07,2010

Rano szykowaliśmy się do dalszej drogi kiedy obok naszego samochody zaparkowały dwa pickupy. Przybyły nimi dwie rodziny beduinów z plemienia Rashaida. Zaczęli wypakowywać z samochodów cały swój dobytek i zabrali się za stawianie obozu. Po rozładowaniu wszystkich rzeczy samochody odjechały by za jakiś czas powrócić z żywym inwentarzem. Ucieszyliśmy się, że wybraliśmy bardzo dobre miejsce na swój kamping, skoro beduini zechcieli się tu rozstawić ze swoimi namiotami.



Rashaida zamieszkują tereny w pobliżu Morza Czerwonego na terenie Sudanu i Erytrei. Wielu z nich trudni się bardzo intratnym przemytem, wwożąc na teren Sudanu elektronikę, papierosy, alkohol. W swoich obozach na pustyni trzymają w namiotach szybkie Toyoty pickupy które służą im do nocnych wypraw przez zieloną granicę. Mimo wysokich zarobków dalej pozostają wierni swym tradycjom i wolą namioty od murowanych domów. Pewnie też taki styl życia sprzyja uprawianiu przemytu.

Droga z Kassali do Gedaref wiedzie wśród pól uprawnych, krajobraz zgoła różny od tego do jakiego przywykły nasze oczy w ciągu ostatnich tygodni podróży. Ziemia jest ciemna i ciężka, po opadach chodzi się po niej jak po czarnoziemach w okolicy Gniewu gdzie z każdym krokiem przylepia się nam do buta kilka kilogramów błota. Właśnie kończyły się żniwa i na samochody ładowano słomę, większość pól była zaorana i czekała na zakończenie pory deszczowej.



Przyzwyczajeni do widoku kubicznych domów z suszonej cegły mułowej, które dominują na północy kraju, z ciekawością przyglądaliśmy się okrągłym chatom o drewnianej konstrukcji oblepionej ziemią bądź okrytej wyplatanymi matami, i pokrytymi strzechą. Wioski zabudowane takimi domami naturalnie komponują się z otoczeniem.



W Gedaref zatrzymaliśmy się w hotelu o niskim standardzie, ale za to z bardzo przewiewnym pokojem. Na szczęcie dla nas temperatura spadła poniżej 40 stopni i wieczorem odczuwaliśmy przyjemny, chłodny powiew wiatru.

Sudan, Kassala, 02-04,07,2010

Z Chartumu pojechaliśmy na północ drogą, którą już raz przemierzaliśmy w przeciwnym kierunku, na Atbarę. Jechaliśmy praktycznie cały dzień i na nocleg zatrzymaliśmy się na pustyni za Atbarą. Następnego dnia, około 15 przybyliśmy do miejscowości Suakin. By tu dotrzeć trzeba było pokonać góry wznoszące się nad Morzem Czerwonym. W Suakinie, na małej wyspie znajdują się ruiny starego miasta handlowego zbudowanego z rafy koralowej. Dzisiaj jest to głównie ogromne gruzowisko z nielicznymi, nie do końca zrujnowanymi budynkami. 



Z Suakinu skierowaliśmy się na Kassalę i zatrzymaliśmy się na nocleg w porośniętym drzewami wadi. Miejsce wydawało się urocze do momentu kiedy nasze obozowe światło nie przyciągnęło setek małych gąsienic. Zaczęły się one po nas wspinać myśląc chyba, że jesteśmy drzewem. Pojawił się też wielki pająk zwany tu karab i mogę zaręczyć, że nie tylko ludzie cierpiący na arachnofobię wstrzymali by oddech na jego widok.


Następnego dnia dojechaliśmy do Kassali. Po drodze mijaliśmy wiele obozów uchodźców z Etiopii i Erytrei. Mieszkają w bardzo ciężkich warunkach i widać, że brak im wody pitnej. Przy jednej ze studni głębinowych na nabranie wody czekało kilkudziesięciu ludzi i utworzyła się duża kolejka osiołków ciągnących na wózkach metalowe beczki na wodę.

W Kasali spotkaliśmy się ze znajomymi którzy jak Abdel Haik pracowali z gdańską misją w Sudanie, lub jak Habab odwiedzili w przeszłości Gdańsk. Pracowali oni aktualnie w okolicy Kassali wykonując archeologiczną prospekcję terenu przed planowanymi, dużymi inwestycjami rolnymi.

Powspominaliśmy trochę dawne czasy, zjedliśmy wspólnie kolację i po zachodzie słońca postanowiliśmy pojechać w dalszą drogę. Na rogatkach miasta czekaliśmy sporo czasu, aż policja zaznajomi się z naszymi dokumentami. Być może zostaliśmy przetrzymani tak długo w odpowiedzi na to, że nie poddaliśmy się kontroli dokumentów w centrum miasta. Jechaliśmy sobie spokojnie w stronę rynku gdy w pewnym momencie podjechało do nas na skuterze dwóch cywili z okrzykami stop, stop!!! Zatrzymałem się i z tego co zrozumiałem chcieli bym pojechał za nimi i poddał się kontroli dokumentów. Zignorowałem ich i pojechałem dalej swoją drogą, zatrzymując się przy sklepie. Panowie byli nieustępliwi i cały czas poganiali nas by jechać za nimi. Zirytowani trochę całą sytuacją poprosiliśmy by pokazali dokumenty – nie mieli. Wyjaśniłem im jak umiałem najlepiej, że nigdzie nie pojedziemy z dwoma typami na skuterze, podających się za policję i nie mogących tego udowodnić. Na twarzy jednego z nich zobaczyliśmy autentyczny wyraz zdumienia, gdy dotarło w końcu do niego jak ta sytuacja może wyglądać z naszej perspektywy. Odwrócili się na pięcie i odjechali.

Teraz staliśmy na policyjnym check poincie i nadciągała burza, taka prawdziwa z piorunami i deszczem. Zaczęło padać po raz pierwszy od naszego wyjazdu z Polski. Wjeżdżaliśmy w strefę intensywnych opadów – zaczynała się dla nas pora deszczowa. Dostaliśmy nasze dokumenty i ruszyliśmy na Gedaref, ostatnie większe miasto przed granicą z Etiopią. Na nocleg zatrzymaliśmy się na dużym placu przy stacji benzynowej.

Sudan, Chartum, 29,06,2010 – 01,07,2010


Naszym głównym zadaniem w Chartumie było znalezienie dla Basi dentysty, bo uszczerbiła sobie ząb. Skorzystaliśmy tez z okazji by wypić kawę z ekspresu i zjeść ciastko czekoladowe (brakowało nam tego luksusu) w kawiarni Ozon, która mieści się na zielonym skwerze pośrodku dużego ronda. Tego dnia temperatura spadła do 43 stopni i wydawało się nam, że jest przyjemnie ciepło, zabrałem się więc za przegląd samochodu, dokręciłem śruby i wyregulowałem amortyzatory bo słabo tłumiły. Pojechaliśmy też na Montegę, dzielnicę warsztatów samochodowych i sklepów z częściami, by kupić nowy plastik poszerzający błotnik który uszkodziłem wjeżdżając na prom w Assuanie. W małym sklepiku dostałem tą cześć od ręki, co jest raczej nie do pomyślenia w Polsce.




Następnego dnia odwiedziliśmy dyrektora Serwisu Starożytności Hassana Huseina. Po serdecznym przywitaniu, wypiciu kawy i pogawędce zostaliśmy zaproszeni na jutrzejsze śniadanie. Reszta dnia minęła na pisaniu bloga i wizycie u dentysty. Następnego ranka, po obfitym śniadaniu z Hassanem Huseinem, Salahem Mohamedem Ahmedem i Abdel Rahmanem pojechaliśmy do centrum handlowego Afra, gdzie w klimatyzowanej kawiarni internetowej wybierając zdjęcia, pisząc i publikując bloga spędziliśmy resztę dnia.

 Zdjecia ptakow mieskajacych w Chartumie.

Sudan, Karima, Atbara, Chartum 27-28,06,2010

W niedzielę rano przyszło nam się pożegnać z Hashimem i Selmą. Uroniliśmy kilka łez podczas rozstania i ruszyliśmy w trasę. Obraliśmy kierunek przez pustynię Bayuda do Atbary, po drodze zjeżdżając z asfaltu by się nieco rozejrzeć po okolicy. Pustynia w tej okolicy jest ładna i łatwa do przejechania samochodem terenowym. Podłoże jest twarde, a nieliczne łachy piachu nie stanowią problemu. Krajobraz urozmaicony jest górkami które są pozostałością po aktywnych niegdyś w tym rejonie wulkanach. Jako, że pogoda nam dopisywała (ustąpiła już burza pyłowa) wnętrze samochodu nagrzało się do temperatury piekarnika i w tych miłych okolicznościach mogliśmy podziwiać piękne widoki. Korzystając z rady Omdego uszyłem sobie w Karima miejscowy strój arragi który jest lekki i przewiewny ale dostatecznie chroni przed słońcem. Dzięki niemu lepiej znosiłem sudańskie upały.



Dojeżdżając do Atbary zostaliśmy zatrzymani przed mostem na Nilu i poproszeni o dokumenty. Policjant wziął mój paszport i zaczął udawać, że czyta po chińsku. Ogromna ilość Chińczyków pracuje w Sudanie a Sudańczycy nie rozróżniają Azjatów od Europejczyków i pewnie dlatego zostaliśmy wzięci za Chińczyków. Ale żeby zaraz alfabet łaciński czytać po chińsku?

Atbara nie należy do zbyt pięknych miast, więc czym prędzej ją opuściliśmy kierując się na południe w stronę Chartumu. Przed wieczorem dojechaliśmy do piramid w Begrawiya i tam zostaliśmy na noc, w ładnym miejscu pomiędzy górkami. Niestety tego dnia, ku rozpaczy Basi, Anglia przegrała z Niemcami 1:4.



Rano wyjechaliśmy z zamiarem odwiedzenia dwóch zabytkowych kompleksów świątynnych z czasów meroickich: Musawarat as Sufra i Naqa. Znajdują się one w odległości około 30 km na wschód od drogi na Chartum. Wyjeżdżając spod piramid dostrzegliśmy szlak prowadzący w pustynię i w nadziei, że nas doprowadzi do obranego przez nas celu ruszyliśmy nim w nieznane. Początkowo kamienista droga zmieniła się w piaszczystą a później poprowadziła nas przez wielkie wadi (miejsca w których w porze deszczowej zbiera się woda i którymi niegdyś płynęły rzeki) Jako, że w wadi stosunkowo łatwo o wodę, bo występuje ona na małej głębokości, porośnięte są one bujną roślinnością (jak na warunki pustynne oczywiście) i mnóstwem drzew. Pomiędzy drzewami ludzie budują swoje domostwa i zajmują na swe osady bardzo rozległe tereny. Co jakiś czas mijaliśmy ludzkie zagrody. Niestety nasza droga nie chciała nas doprowadzić do świątyń i musieliśmy z niej zjechać i ruszyć na azymut. Wjechaliśmy w teren który był płaski jak przysłowiowy stół i jechało się nam szybko i przyjemnie do czasu dotarcia do niewielkich kamienistych wzniesień. Na szczęście w jednej z mikro osad zostaliśmy skierowani na trak zrobiony przez ciężarówkę która jeździ tędy w miarę regularnie. Zostaliśmy też poczęstowani z koziego bukłaka wodą która miała smak wędzonki. Myślimy, że wędzenie kozich skór zabezpiecza je przed szybkim zepsuciem przy kontakcie z wodą.




Zrobiliśmy po pustyni wielkie koło i musieliśmy wrócić do asfaltu w okolicy miasta Szendi, by stamtąd odnaleźć szlak prowadzący do świątyń. Odwiedziliśmy Musawarat i Naqa, zatrzymaliśmy się przy jednej z licznych w tej okolicy studni i już w ciemnościach wróciliśmy do asfaltu by kontynuować naszą podróż do Chartumu. Dotarliśmy do niego późno w nocy i zamieszkaliśmy na dużym kampingu na południe od centrum miasta

Obserwatorzy