Nasz prom dobił do brzegu w Wadi Halfa planowo o 11 rano. Poprzedniego dnia przeszliśmy na pokładzie badania lekarskie polegające na wsadzeniu do ucha elektronicznego termometru oraz wstępną odprawę paszportową. Przed zejściem na ląd spotkaliśmy się jeszcze raz z pogranicznikami i otrzymaliśmy dokument pozwalający na poruszanie się po Sudanie. By zejść na nabrzeże musieliśmy odczekać niemałą chwilkę, bo 750 innych pasażerów zechciało to zrobić w tym samym czasie. Do dyspozycji mieliśmy tylko jedne drzwi zabarykadowane przez policję sprawdzającą paszporty i wielki tłum ludzi z bagażami pchający się do wyjścia. Atmosfera była nieco napięta: miażdżone przez dorosłych dzieci płakały, kobiety chcące osłonić swe pociechy krzyczały, a mężczyznom puszczały nerwy i czasami wydzierali się na siebie.
Niestety nie sprzyjała nam aura bo stan wody w Nilu był na tyle niski, że prom zatrzymał się bardzo daleko od punktu odprawy celnej. Kiedy stan wody jest wyższy można przejść do niego pieszo, a tak pojawił się kolejny problem: trzeba przewieźć kilka kilometrów kilkuset ludzi z bagażami mając do dyspozycji mały autobusik i ciężarówkę. Nasza grupa załapała się na transport mieszany, pojechaliśmy ciężarówką razem z bagażami. Tłok był tak duży, że musiałem usiąść na czyjejś walizeczce z wielką maszyną do cięcia kafli i niestety na którejś z kolejnych dziur walizeczka nie wytrzymała. Jej właściciel nie był zbyt zadowolony ale słowo „malesz” (przepraszam) załatwiło sprawę.
Podczas odprawy poznaliśmy Mazara Mahira, człowieka który miał nam pomóc załatwić wszelkie formalności związane z wwozem naszych samochodów do Sudanu. Szybko przeszliśmy kontrolę bagażu, sprawdzono czy nie mamy alkoholu (w Sudanie obowiązuje prohibicja) i pojechaliśmy do hotelu. Mazar powiedział nam, że hotel Defentood jest przybytkiem w stylu nubijskim, co oznaczało małe pomieszczenie z miejscem na dwa łóżka, z klepiskiem, jednym oknem wychodzącym na korytarz, wentylatorem zamontowanym pod sufitem i dziurą w dachu dla polepszenia wentylacji. Jeżeli dodać, że byliśmy w najgorętszym miejscu Sudanu w najcieplejszym okresie roku (temperatura dochodzi do 50 stopni) to zapowiadały się bezsenne noce.
Wadi Halfa to małe miasteczko z szeregiem hotelików i restauracji pobudowanych dla obsługi podróżnych korzystających z promu. Pierwszego wieczoru nasi znajomi Bułgarzy Simeon i Bojko wypatrzyli lokal prowadzony przez młode Egipcjanki i stał on się naszą bazą na następne kilka dni, gdzie spędzaliśmy większość czasu, w skandalicznie wysokich temperaturach oczekując na przybycie naszych pojazdów.
Następnego dnia rano niespodzianka – barka przypłynęła i Mazar poganiał nas by jak najszybciej pojechać do portu. Załatwiliśmy rejestrację wiz w „Alien Registration Office” i pojechaliśmy do portu. Na miejscu okazało się, że i owszem barka dopłynęła, ale trzeba ją najpierw rozładować bo jest zbyt mocno zanurzona i nie da się wyprowadzić z niej naszych samochodów i motocykli. Czekaliśmy jeszcze ze dwie godziny zapewniani, że lada moment barka będzie rozładowana ale z tego co widzieliśmy, w dniu dzisiejszym, nie było na to szans. Na dodatek nasz „załatwiacz” gdzieś się ulotnił więc zrezygnowani wróciliśmy do miasta, do naszej bazy.
Cały następny dzień siedzieliśmy na werandzie naszej restauracji, przesuwając się w poszukiwaniu cienia. Temperatura osiągnęła magiczne 46 stopni w cieniu i kazała nam zweryfikować dotychczasowe pojęcie dotyczące gorącego dnia. Zaimponowali nam Bułgarzy którzy cały czas chodzili w motocyklowych spodniach i butach. Dzięki Bojko powstała też nowa jednostka czasu: „jeden chicken”, czyli czas jaki upływa pomiędzy zjedzeniem przez naszego znajomego kolejnej porcji kurczaka (kolega był potężnie zbudowany więc jeden chicken nie trwał zbyt długo). Nudząc się chcieliśmy trochę popracować i napisać co nieco do naszego bloga, ale panujące temperatury nie pozwalały na to. Nam brakowało sił, a komputer sam się wyłączał przegrzany. By jakoś przetrwać noc w naszym pokoju hotelowym polaliśmy klepisko, zanurzyliśmy prześcieradła w wodzie i zawinięci w nie próbowaliśmy zasnąć.
Nowy dzień w Wadi Halfa nie zaskoczył nas niczym szczególnym – było gorąco, bardzo gorąco. Wypijaliśmy hektolitry wody ale i tak poruszaliśmy się jak lunatycy. W pewnym momencie nasi motocykliści nie wytrzymali i pojechali do portu wziąć sprawy w swoje ręce. Po południu otrzymaliśmy od nich telefon, że jest szansa na rozładowanie barki więc z radością ruszyliśmy do portu. Radość nie trwała zbyt długo i wspólnie powróciliśmy do miasta szacując, że jutro około południa będziemy mogli ruszyć naszymi pojazdami drogę. Zasiedliśmy w naszej bazie na następne kilka chickenów i spokojnie czekaliśmy. Po jakimś czasie pojawił się Kanadyjczyk Mike i z dziwną miną opowiedział o spotkaniu z generałem służby celnej. Na ulicy zaczepił go ów jegomość i zasypał lawiną pytań o angielskie terminy medyczne. Pytał co to wazektomia, macica, co oznacza termin jurny itp., a na koniec zaprosił Mika do siebie, do biura. Biedny Kanadyjczyk zastanawiał się jak odmówić temu zaszczytowi i nie urazić generała. Cała nasza grupa stwierdziła, że musi się trochę poświęcić bo może to przyspieszyć procedury wydobycia naszych maszyn.
Pod koniec dnia umęczeni czekaniem i temperaturą, z lekka zrezygnowani, odmierzaliśmy czas kolejnymi chickenami, przy czym Bojko wodził tęsknym wzrokiem i pytał gdzie jest nasz przyjaciel Mazar, wykonując swym potężnym ramieniem ruch jakim Obelix wyrywał swoich przeciwników z butów i wysyłał ich w niższe warstwy stratosfery.
Pod koniec dnia umęczeni czekaniem i temperaturą, z lekka zrezygnowani, odmierzaliśmy czas kolejnymi chickenami, przy czym Bojko wodził tęsknym wzrokiem i pytał gdzie jest nasz przyjaciel Mazar, wykonując swym potężnym ramieniem ruch jakim Obelix wyrywał swoich przeciwników z butów i wysyłał ich w niższe warstwy stratosfery.
Jakoś przetrwaliśmy kolejną noc w nubijskim hotelu i z wyraźnym wrażeniem deja vu zasiedliśmy rankiem w naszej bazie. Przez te kilka dni sporo nauczyliśmy się o czasie. Na zadane pytanie „kiedy?” ludzie w Wadi Halfa odpowiadają „one minutes”. Na nasze stwierdzenie, że nie mamy czasu dziwią się, że można nie mieć czegoś czego nie widać i czego nie można fizycznie dotknąć. Sudańczycy sami mówią, że w Sudanie zaraz po człowieku czas liczy się najmniej i opowiadają taką anegdotę: umawia się dwóch kolegów, spotkajmy się jutro o 10, jeżeli do 11 się nie pojawię to czekaj na mnie do 12, jeżeli o 13 dalej mnie nie będzie to o 14 możesz iść do domu.
Oceniliśmy, że trzeba będzie poczekać jeszcze z 5 chickenów lecz tak naprawdę ostatni pojazd zjechał z barki po zachodzie słońca. Oczywiście okazało się, że rozładowana barka zbyt mocno wynurzyła się z wody i by móc z niej zjechać w ruch poszły trapy, drewniane palety i worki z kamieniami. Urząd celny był już nieczynny, a jutro piątek, dzień wolny i sobota również wolna dla urzędników, więc musieliśmy zapłacić dodatkowe pieniądze za pracę celników w godzinach nadliczbowych. Wszystkie formalności załatwiliśmy około 10 w nocy i postanowiliśmy, że następnego dnia rano wyruszamy. Cała grupą zakończyliśmy dzień małym toastem, ginem, który udało się nam wwieźć w naszym aucie.