Następnego dnia postanowiliśmy wstać wcześniej i przekroczyć granicę etiopsko-kenijską. Jak zwykle jednak pospaliśmy trochę dłużej niż planowaliśmy i postanowiliśmy jeszcze odwiedzić naszych nowych znajomych w ich hotelu. Mirko bardzo źle się czuł, miał wysoką gorączkę i prawdopodobnie złapał malarię. Posiedzieliśmy z Draganem jakiś czas i ruszyliśmy do Omorate. Dlatego, że postanowiliśmy przekroczyć granicę w Banya Fort przy jeziorze Turkana, musieliśmy najpierw pojechać do Omorate by w tamtejszym urzędzie imigracyjnym przybić pieczęć potwierdzającą wyjazd z Etiopii. Przez Omorate przepływa rzeka Omo, którą można przekroczyć jedynie łodziami. Budują tu co prawda most, ale trwa to już wiele lat i końca prac nie widać, coś jak z naszymi autostradami. Większość ludzi używa tu dłubanek. Podziwiałem fantazyjne kształty tych łodzi i z myślą o Waldku postanowiłem zrobić ich zdjęcie. Właściciel jednej z nich krzyczał coś oburzony i myślę, że obowiązywał tu zakaz fotografowania by nie wykraść miejscowej technologii budowy dłubanek. Patrząc na te łódki wydaje się, że nie powinny one przepłynąć ani metra, a jednak to działa.
Następnie trzeba się cofnąć około 30 km i skręcić w trak prowadzący do granicy. Po około godzinie jazdy dojechaliśmy do miejsca gdzie stało kilka szałasów i rezydowali w nich policjanci etiopscy. Sprawdzili, czy podbiliśmy paszporty i pozwolili jechać dalej.
Tak naprawdę nie wiem kiedy przekroczyliśmy granicę bo po drodze nie było żadnych posterunków kenijskich. Do miasteczka Ilaret w Kenii dotarliśmy pod wieczór i od razu pojechaliśmy na policję by zarejestrować nasz przyjazd. Po przejechaniu przez 14 krajów i po 18 000 kilometrów dojechaliśmy do Kenii!!! Noc spędziliśmy na terenie katolickiej misji w Ilaret.
czwartek, 12 sierpnia 2010
środa, 11 sierpnia 2010
Etiopia, Dolina Omo, 26-27,07,2010
W Turmi zakwaterowaliśmy się na kempingu za miastem, nad brzegiem wyschniętej rzeki. Bardzo ładne miejsce z dużymi drzewami, pod którymi można rozbić namioty bądź zaparkować samochód. Było tu sporo turystów z Europy, bo Dolina Omo jest szczególnie popularnym celem odwiedzin. Zaczęliśmy pobyt bardzo prozaicznie, od dużego prania. Poprzednie dni nie rozpieszczały nas jeżeli chodzi o pogodę. Padało, było chłodno, pranie nie schło. Teraz było znacznie cieplej i sucho więc wzięliśmy się do pracy. Niestety nocą także tutaj trochę padało, ale nie było źle.
Rano wybraliśmy się pieszo na lokalny rynek. Odległość która dzieliła nasz kamp od miasta to zaledwie 3 km, ale bardzo miło było rozprostować kości i zmusić ciało do pracy. Po drodze z buszu wyszedł Hamer z maczetą, ciągnąc za sobą ścięte, kolczaste drzewko. Powitaliśmy go słowami „dzień dobry”, a on zapytał czy aby nie jesteśmy z Polski i stwierdził, że rozpoznał brzmienie naszego języka. Zanim skręcił do swojej wioski porozmawialiśmy trochę po angielsku. Na rynku zbierało się coraz więcej kolorowo ubranych osób. Hamerowie powoli schodzili się z okolicznych wiosek, kobiety dźwigały na plecach worki z ziarnem na sprzedaż, a mężczyźni asystowali im niosąc małe buławy, które służą im do walki. Można zauważyć dużą dysproporcję w strojach noszonych przez kobiety i mężczyzn. Kobiety używają jednobarwnych skór, a mężczyźni chodzą w mini spódniczkach z kolorowych tkanin i często nie mają pod nimi bielizny, co powoduje, że kiedy kucają co nieco wychodzi na światło dzienne. Kobiety kładą na swoje włosy pomadę zrobioną z czerwonego barwnika i masła, mężczyźni z kolei oblepiają włosy kolorowymi glinkami i ozdabiają je piórami.
Na rynku spotkaliśmy znajomych Słoweńców, i umówiliśmy się z nimi na wieczór w naszym obozie. Panowie jadą do Tanzanii ale nie mają map ani przewodników i chcą z naszych książek zebrać trochę informacji. W drodze powrotnej do kampu postanowiliśmy się trochę przebiec. Po jakiejś chwili dołączyli do nas trzej młodzi Hamerowie i zaczęli się wyśmiewać z naszej kondycji. Pobiegli z nami około 20 minut i zrezygnowali. Wieczorem przyjechali na rowerach Słoweńcy wzbudzając wielkie zainteresowanie wśród niemieckich turystów. Dragan i Mirko opowiedzieli swoją przygodę z podróży rowerem z Pekinu do Europy. W jej trakcie, z powodu braku gotówki, byli zmuszeni sprzedać swoje rowery i za uzyskane pieniądze kupili bilety kolejowe do Moskwy. Dojechali tam bez rosyjskich wiz i prosili swoją ambasadę o pomoc. Zostali odprawieni z kwitkiem ale na szczęście zlitowali się nad nimi Jugosłowianie. Skończyło się na tym, że ludzie z ambasady jugosłowiańskiej załatwili miejsca w ciężarówce jadącej na Bałkany. Panowie bez wiz przejechali przez kilka krajów, jeden leżał na łóżku, a drugi z obojętnym wyrazem twarzy siedział obok kierowcy. Niewysokie łapówki załatwiły resztę i szczęśliwie wrócili do kraju.
Rano wybraliśmy się pieszo na lokalny rynek. Odległość która dzieliła nasz kamp od miasta to zaledwie 3 km, ale bardzo miło było rozprostować kości i zmusić ciało do pracy. Po drodze z buszu wyszedł Hamer z maczetą, ciągnąc za sobą ścięte, kolczaste drzewko. Powitaliśmy go słowami „dzień dobry”, a on zapytał czy aby nie jesteśmy z Polski i stwierdził, że rozpoznał brzmienie naszego języka. Zanim skręcił do swojej wioski porozmawialiśmy trochę po angielsku. Na rynku zbierało się coraz więcej kolorowo ubranych osób. Hamerowie powoli schodzili się z okolicznych wiosek, kobiety dźwigały na plecach worki z ziarnem na sprzedaż, a mężczyźni asystowali im niosąc małe buławy, które służą im do walki. Można zauważyć dużą dysproporcję w strojach noszonych przez kobiety i mężczyzn. Kobiety używają jednobarwnych skór, a mężczyźni chodzą w mini spódniczkach z kolorowych tkanin i często nie mają pod nimi bielizny, co powoduje, że kiedy kucają co nieco wychodzi na światło dzienne. Kobiety kładą na swoje włosy pomadę zrobioną z czerwonego barwnika i masła, mężczyźni z kolei oblepiają włosy kolorowymi glinkami i ozdabiają je piórami.
Na rynku spotkaliśmy znajomych Słoweńców, i umówiliśmy się z nimi na wieczór w naszym obozie. Panowie jadą do Tanzanii ale nie mają map ani przewodników i chcą z naszych książek zebrać trochę informacji. W drodze powrotnej do kampu postanowiliśmy się trochę przebiec. Po jakiejś chwili dołączyli do nas trzej młodzi Hamerowie i zaczęli się wyśmiewać z naszej kondycji. Pobiegli z nami około 20 minut i zrezygnowali. Wieczorem przyjechali na rowerach Słoweńcy wzbudzając wielkie zainteresowanie wśród niemieckich turystów. Dragan i Mirko opowiedzieli swoją przygodę z podróży rowerem z Pekinu do Europy. W jej trakcie, z powodu braku gotówki, byli zmuszeni sprzedać swoje rowery i za uzyskane pieniądze kupili bilety kolejowe do Moskwy. Dojechali tam bez rosyjskich wiz i prosili swoją ambasadę o pomoc. Zostali odprawieni z kwitkiem ale na szczęście zlitowali się nad nimi Jugosłowianie. Skończyło się na tym, że ludzie z ambasady jugosłowiańskiej załatwili miejsca w ciężarówce jadącej na Bałkany. Panowie bez wiz przejechali przez kilka krajów, jeden leżał na łóżku, a drugi z obojętnym wyrazem twarzy siedział obok kierowcy. Niewysokie łapówki załatwiły resztę i szczęśliwie wrócili do kraju.
Etiopia, w drodze do Turmi, 21-25,07,2010
W porównaniu z innymi dużymi miastami odwiedzonymi po drodze wyjazd z Addis był prosty i natężenie ruchu nie było zbyt duże. Szybko dojechaliśmy do małej miejscowości Meki, gdzie zatrzymaliśmy się około 3:30 w małym, przydrożnym zajeździe. Basia zdecydowała się na popołudniową mikro drzemkę, a po paru minutach i mnie dopadła senność. Obudziliśmy się po 16 godzinach następnego dnia rano. Pobyt na kampie u Wima mocno dał się nam we znaki. Zebraliśmy się z dużym trudem i pojechaliśmy nad jezioro Ziway podziwiać marabuty i inne dziwne ptaki.
Stamtąd dojechaliśmy do Butajira i dalej chcieliśmy górską drogą dotrzeć do Jima, ale ulewne deszcze spowodowały, że szlak był nieprzejezdny. Już po zmroku dotarliśmy do Arba Minch i skorzystaliśmy z pięknie położonego na wzgórzach, pomiędzy dwoma jeziorami przyhotelowego kempingu. Byliśmy bardzo zmęczeni bo droga dała nam się mocno we znaki. Deszcz wymył duże jej fragmenty pomiędzy Sodo a Arba Minch i trzeba było pokonać kilka brodów z błotnistą wodą sięgającą po światła. Rano skorzystaliśmy z hotelowej restauracji i raczyliśmy się przepyszną kawą.
Później odwiedził nas oliwkowy pawian i w dobrych nastrojach, po tych odwiedzinach, pojechaliśmy w góry do małej wioski Dorze, gdzie buduje się domy z bambusa w kształcie głowy słonia. Odwiedziliśmy coś na kształt lokalnego skansenu, gdzie młodzi ludzie pod wodzą swego młodego króla zawiązali lokalną inicjatywę i zapoczątkowali świadczenie usług dla turystów. Zwiedziliśmy „słoniowe” domy, w których ludzie mieszkają ze swoim inwentarzem, zupełnie jak niegdyś Łemkowie w Bieszczadach. Chatę buduję się bardzo wysoką i w miarę zjadania jej niższych części przez owady obcina się ją stopniowo, aż do moment gdy jest zbyt niska do zamieszkania. Co kilka lat trzeba wymienić bambusowe pokrycie domu by utrzymać wysoką odporność na deszcze.
Wokół domów rosło dużo drzew fałszywego bananowca. Wykorzystuje się je tu w bardzo szerokim zakresie. Pędy z niższych warstw można upiec jak ziemniaki, liście skrobie się bambusowym narzędziem i z otrzymanej pulpy robi się chleb, pozostałe po tej operacji bardzo silne włókna wykorzystuje się do produkcji lin. Obserwowanie jak robi się bananowy chleb było szczególnie ciekawe. Zeskrobaną z liści papkę zakopuje się w ziemi na przynajmniej 6 miesięcy i dopiero taka sfermentowana masa, pachnąca jak kiszonki dla bydła, jest gotowa do użycia. Takich schowków na kiszonkę jest kilka na terenie jednej posiadłości.
Na zakończenie naszej wizyty mieliśmy okazję spróbować upieczonego w naszej obecności chleba, skosztować miodu, ostrej pasty i bimbru. Zebrała się przy tej okazji większa ilość młodych ludzi i gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski bardzo nas komplementowali i powiedzieli nam, że raz z gośćmi z Polski pili przez 24 godziny non stop. Widać duch w narodzie nie ginie i sława nasza niesie się szeroko po świecie. Okolice Dorze słyną także z ręcznie tkanych tkanin o fantazyjnych wzorach i ze śmiesznych czapek.
Z wioski wyruszyliśmy do Karat Konso. Po drodze wypatrzyliśmy dwóch rowerzystów, Słoweńców Mirko i Dragana. Zmierzali oni do tego samego co my kempingu, lawirując pomiędzy stadami bydła sprowadzanego z pastwisk na noc do wiosek. Do kempingu dojechaliśmy bardzo szybko, Słoweńców przez długi czas nie było widać i obawialiśmy się, że po ciemku nie znaleźli zjazdu na kamp. Na szczęście zeszliśmy na parking do naszego samochodu w momencie kiedy nasi nowi znajomi przejeżdżali obok. Panowie byli bardzo zmęczeni i jako, że na miejscu nie było piwa zaoferowałem, że podjadę do miasta i zakupię co nieco. Tego wieczoru mieliśmy okazję wysłuchać niesamowitych przygód Słoweńców z ich poprzednich wypraw po świecie i w dobrych nastrojach poszliśmy spać.
Kemping o nazwie „Strawberry Fields należy do młodego Irlandczyka. Właściwie jest to farma, na której propaguje on ekologiczne rolnictwo, tzw. permaculture. W wielkim skrócie jest to taki rodzaj rolnictwa, który nie wymaga stosowania nawozów i pestycydów i każde nasze działanie związane z codziennym życiem powinno pomagać w uzyskaniu plonów. Np. myjąc ręce podlewamy drzewa bananowe, rośliny sadzi się tylko obok innych roślin które znoszą dobrze swoje towarzystwo, nie ma monokultur.
Oprócz rolnictwa Irlandczyk prowadzi także szkolenia dla lokalnej ludności, które mają zaktywizować miejscowych i pomóc im zarabiać na turystyce. Teraz biznes turystyczny wygląda tak, że największe profity zbierają wielcy tur operatorzy ze stolicy, a tabuny odwiedzających przewijające się przez południe Etiopii zostawiają tu relatywnie niewielkie pieniądze. Niestety niełatwo jest zmobilizować lokalną społeczność do działania. Przeszkadza brak wykształcenia i problemy w dogadaniu się pomiędzy ludźmi. Nie pomagają też wielkie organizacje pomocowe które rozdając dobra powodują, że ludzie nie widzą potrzeby by samodzielnie zadbać o swoją przyszłość.
Wracając do rolnictwa, to organizacje pozarządowe (tzw. NGOs) pomagające ludziom otrzymują duże pieniądze od wielkich korporacji produkujących zmodyfikowane genetycznie rośliny i wchodzą one z butami na lokalne rynki wypierając z nich odmiany, które od lat uprawia się w danym regionie. Dochodzi do sytuacji, kiedy nie ma już lokalnych odmian np. kukurydzy, a te zmienione genetycznie nie urosną z wyhodowanych na własnym polu ziaren. By mieć nowe plony trzeba zakupić nowe ziarno i w ten sposób rolnictwo przestaje być samowystarczalne i staje się zależne od wielkich korporacji. Tak niszczy się niezależność ludzi i jeszcze wmawia się nam, że jesteśmy wolni. Jaka to wolność kiedy nie będzie można nic zrobić bez zgody wielkich korporacji? Zainteresowanym polecam zapoznanie się z działaniem giganta genetycznych manipulacji, firmy Monsante.
Następnego dnia pojechaliśmy do Jinka gdzie odwiedziliśmy rynek. Byliśmy w Dolinie rzeki Omo, miejscu sławnym, ze względu na zamieszkujące tu plemiona Hamer i Mursi.
Niedzielę poświęciliśmy na przejazd z Jinka do Turmi i choć odległość nie była zbyt duża jak na polskie standardy to zajęło nam prawie cały dzień przejechanie tej trasy.
Stamtąd dojechaliśmy do Butajira i dalej chcieliśmy górską drogą dotrzeć do Jima, ale ulewne deszcze spowodowały, że szlak był nieprzejezdny. Już po zmroku dotarliśmy do Arba Minch i skorzystaliśmy z pięknie położonego na wzgórzach, pomiędzy dwoma jeziorami przyhotelowego kempingu. Byliśmy bardzo zmęczeni bo droga dała nam się mocno we znaki. Deszcz wymył duże jej fragmenty pomiędzy Sodo a Arba Minch i trzeba było pokonać kilka brodów z błotnistą wodą sięgającą po światła. Rano skorzystaliśmy z hotelowej restauracji i raczyliśmy się przepyszną kawą.
Później odwiedził nas oliwkowy pawian i w dobrych nastrojach, po tych odwiedzinach, pojechaliśmy w góry do małej wioski Dorze, gdzie buduje się domy z bambusa w kształcie głowy słonia. Odwiedziliśmy coś na kształt lokalnego skansenu, gdzie młodzi ludzie pod wodzą swego młodego króla zawiązali lokalną inicjatywę i zapoczątkowali świadczenie usług dla turystów. Zwiedziliśmy „słoniowe” domy, w których ludzie mieszkają ze swoim inwentarzem, zupełnie jak niegdyś Łemkowie w Bieszczadach. Chatę buduję się bardzo wysoką i w miarę zjadania jej niższych części przez owady obcina się ją stopniowo, aż do moment gdy jest zbyt niska do zamieszkania. Co kilka lat trzeba wymienić bambusowe pokrycie domu by utrzymać wysoką odporność na deszcze.
Wokół domów rosło dużo drzew fałszywego bananowca. Wykorzystuje się je tu w bardzo szerokim zakresie. Pędy z niższych warstw można upiec jak ziemniaki, liście skrobie się bambusowym narzędziem i z otrzymanej pulpy robi się chleb, pozostałe po tej operacji bardzo silne włókna wykorzystuje się do produkcji lin. Obserwowanie jak robi się bananowy chleb było szczególnie ciekawe. Zeskrobaną z liści papkę zakopuje się w ziemi na przynajmniej 6 miesięcy i dopiero taka sfermentowana masa, pachnąca jak kiszonki dla bydła, jest gotowa do użycia. Takich schowków na kiszonkę jest kilka na terenie jednej posiadłości.
Na zakończenie naszej wizyty mieliśmy okazję spróbować upieczonego w naszej obecności chleba, skosztować miodu, ostrej pasty i bimbru. Zebrała się przy tej okazji większa ilość młodych ludzi i gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski bardzo nas komplementowali i powiedzieli nam, że raz z gośćmi z Polski pili przez 24 godziny non stop. Widać duch w narodzie nie ginie i sława nasza niesie się szeroko po świecie. Okolice Dorze słyną także z ręcznie tkanych tkanin o fantazyjnych wzorach i ze śmiesznych czapek.
Z wioski wyruszyliśmy do Karat Konso. Po drodze wypatrzyliśmy dwóch rowerzystów, Słoweńców Mirko i Dragana. Zmierzali oni do tego samego co my kempingu, lawirując pomiędzy stadami bydła sprowadzanego z pastwisk na noc do wiosek. Do kempingu dojechaliśmy bardzo szybko, Słoweńców przez długi czas nie było widać i obawialiśmy się, że po ciemku nie znaleźli zjazdu na kamp. Na szczęście zeszliśmy na parking do naszego samochodu w momencie kiedy nasi nowi znajomi przejeżdżali obok. Panowie byli bardzo zmęczeni i jako, że na miejscu nie było piwa zaoferowałem, że podjadę do miasta i zakupię co nieco. Tego wieczoru mieliśmy okazję wysłuchać niesamowitych przygód Słoweńców z ich poprzednich wypraw po świecie i w dobrych nastrojach poszliśmy spać.
Kemping o nazwie „Strawberry Fields należy do młodego Irlandczyka. Właściwie jest to farma, na której propaguje on ekologiczne rolnictwo, tzw. permaculture. W wielkim skrócie jest to taki rodzaj rolnictwa, który nie wymaga stosowania nawozów i pestycydów i każde nasze działanie związane z codziennym życiem powinno pomagać w uzyskaniu plonów. Np. myjąc ręce podlewamy drzewa bananowe, rośliny sadzi się tylko obok innych roślin które znoszą dobrze swoje towarzystwo, nie ma monokultur.
Oprócz rolnictwa Irlandczyk prowadzi także szkolenia dla lokalnej ludności, które mają zaktywizować miejscowych i pomóc im zarabiać na turystyce. Teraz biznes turystyczny wygląda tak, że największe profity zbierają wielcy tur operatorzy ze stolicy, a tabuny odwiedzających przewijające się przez południe Etiopii zostawiają tu relatywnie niewielkie pieniądze. Niestety niełatwo jest zmobilizować lokalną społeczność do działania. Przeszkadza brak wykształcenia i problemy w dogadaniu się pomiędzy ludźmi. Nie pomagają też wielkie organizacje pomocowe które rozdając dobra powodują, że ludzie nie widzą potrzeby by samodzielnie zadbać o swoją przyszłość.
Wracając do rolnictwa, to organizacje pozarządowe (tzw. NGOs) pomagające ludziom otrzymują duże pieniądze od wielkich korporacji produkujących zmodyfikowane genetycznie rośliny i wchodzą one z butami na lokalne rynki wypierając z nich odmiany, które od lat uprawia się w danym regionie. Dochodzi do sytuacji, kiedy nie ma już lokalnych odmian np. kukurydzy, a te zmienione genetycznie nie urosną z wyhodowanych na własnym polu ziaren. By mieć nowe plony trzeba zakupić nowe ziarno i w ten sposób rolnictwo przestaje być samowystarczalne i staje się zależne od wielkich korporacji. Tak niszczy się niezależność ludzi i jeszcze wmawia się nam, że jesteśmy wolni. Jaka to wolność kiedy nie będzie można nic zrobić bez zgody wielkich korporacji? Zainteresowanym polecam zapoznanie się z działaniem giganta genetycznych manipulacji, firmy Monsante.
Następnego dnia pojechaliśmy do Jinka gdzie odwiedziliśmy rynek. Byliśmy w Dolinie rzeki Omo, miejscu sławnym, ze względu na zamieszkujące tu plemiona Hamer i Mursi.
Niedzielę poświęciliśmy na przejazd z Jinka do Turmi i choć odległość nie była zbyt duża jak na polskie standardy to zajęło nam prawie cały dzień przejechanie tej trasy.
wtorek, 10 sierpnia 2010
Etiopia, Addis Adeba , 18-21,07,2010
Po całym dniu jazdy asfaltowymi serpentynami wieczorem dotarliśmy do stolicy Etiopii. Szukaliśmy hotelu ale zniechęceni panującymi w nich warunkami i dosyć wysokimi cenami postanowiliśmy znaleźć kemping. Nasze dotychczasowe doświadczenia hotelowe nie były zbyt przyjemne. Przez cały czas chodziliśmy ozdobieni swędzącymi bąblami po ugryzieniach przez pchły albo pluskwy. Kemping znaleźliśmy bardzo szybko i zostaliśmy tam serdecznie powitani przez jego właściciela, starszego Holendra o imieniu Wim. Trafiliśmy w odpowiednie dla podróżników miejsce bo mieszkali tu inni szaleńcy przemierzający Afrykę: para Anglików podróżująca 7,5 tonowym Unimogem, prawdziwym domem na kołach, Niemcy którzy 3,5 roku podróżowali po Czarnym Lądzie rowerami i w końcu musieli kupić samochód (30 letni Land Rover) bo przygarnięty przez nich po drodze pies nie mieścił się już w rowerowym wózku, Holendrzy na motorach i jeszcze jeden Niemiec (Lutz), który przebywał w Addis już ponad miesiąc.
Sam kemping nie zachwycił: ciasny, samochody stały metr od siebie, zimna woda (przez 3 dni bieżącą wodę mieliśmy jeden raz). Na plus bardzo miłe towarzystwo, zimne piwo i bliskość centrum miasta. Właściciel kempingu Wim to barwna postać. Po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego zorganizował konwój 180 tirów z Holandii, z paczkami dla Polaków. Mówił, że w pewnym momencie był już gotowy podpalić ciężarówki, bo wojsko chciało zarekwirować cały transport. Teraz, już mocno schorowany, mieszka w Addis i dalej pomaga, szczególnie dzieciom.
Pierwsza noc na kempingu przeszła bez przygód i rankiem, korzystając z rad Lutza ruszyliśmy lokalnym transportem z przesiadkami do ambasady kenijskiej. Miejscowy transport działa bardzo sprawnie. Kursują tu autobusy komunikacji miejskiej oraz mikrobusy zatrzymujące się na żądanie. Jeździliśmy mikrobusami i jedyny minus jaki znaleźliśmy to czarny, gęsty smog wydobywający się z rur wydechowych autobusów. Dzieje się tak dlatego, że tabor jest przestarzały ale też z powodu dużej wysokości na której położona jest Addis Adeba, druga najwyżej położona stolica.
W ambasadzie Kenii zostawiliśmy paszporty oraz wnioski wizowe i poszliśmy zwiedzać miasto. Zaczynała się tu pora deszczowa i zwykle podało przez krótką część dnia, ale nie stanowiło to dla nas przeszkody w poznawaniu stolicy. Bardzo nam się spodobało, że na każdym rogu ulicy można napotkać kawiarnię w której parzą bardzo mocną kawę i podają do jedzenia lokalne wypieki. Może asortyment nie jest zbyt imponujący, ale przyjemnie jest przysiąść nad filiżanką machiato. Centrum miasta nie jest zbyt wystawne ale można podziwiać zachowane do dzisiaj budynki z początku XX w. W jednym z takich gmachów ma miejsce najdłużej działająca w Addis restauracja Castelli, prowadzona przez Włochów. Postanowiliśmy odwiedzić ten przybytek skuszeni opisami w przewodniku i nie rozczarowaliśmy się. Przy wejściu, za wielkim kontuarem siedział nie mniejszy jegomość rodem z Italii, właściciel lokalu, a naprzeciw niego na długiej ladzie stały wspaniale wyglądające antipasti. Zasiedliśmy do stołu w bardzo kameralnym małym pokoiku i złaknieni warzyw poszliśmy nakładać przekąski. Niebo w gębie i nie poprzestaliśmy na tym bo na deser zaserwowaliśmy sobie gelato fragola (lody truskawkowe). Z pełnymi brzuchami i pustym portfelem ale w dobrym humorze spacerowaliśmy po mieście. Wieczór spędziliśmy w kempingowym barze przy kuflu piwa, rozmawiając o podróżach z naszymi nowymi znajomymi. Następnego dnia sporą część czasu poświęciłem na dokręcanie śrub w samochodzie, wyregulowałem ograniczniki skrętu i dzięki tej drobnej operacji przestało stukać zawieszenie. Po południu pojechaliśmy do kenijskiej ambasady odebrać paszporty, zrobiliśmy zakupy i ani się obejrzeliśmy jak zapadł zmierzch. Wieczór znowu spędziliśmy z towarzyszami podróżnikami.
Rano zapakowaliśmy samochód i wyruszyliśmy w drogę na południe.
Sam kemping nie zachwycił: ciasny, samochody stały metr od siebie, zimna woda (przez 3 dni bieżącą wodę mieliśmy jeden raz). Na plus bardzo miłe towarzystwo, zimne piwo i bliskość centrum miasta. Właściciel kempingu Wim to barwna postać. Po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego zorganizował konwój 180 tirów z Holandii, z paczkami dla Polaków. Mówił, że w pewnym momencie był już gotowy podpalić ciężarówki, bo wojsko chciało zarekwirować cały transport. Teraz, już mocno schorowany, mieszka w Addis i dalej pomaga, szczególnie dzieciom.
Pierwsza noc na kempingu przeszła bez przygód i rankiem, korzystając z rad Lutza ruszyliśmy lokalnym transportem z przesiadkami do ambasady kenijskiej. Miejscowy transport działa bardzo sprawnie. Kursują tu autobusy komunikacji miejskiej oraz mikrobusy zatrzymujące się na żądanie. Jeździliśmy mikrobusami i jedyny minus jaki znaleźliśmy to czarny, gęsty smog wydobywający się z rur wydechowych autobusów. Dzieje się tak dlatego, że tabor jest przestarzały ale też z powodu dużej wysokości na której położona jest Addis Adeba, druga najwyżej położona stolica.
W ambasadzie Kenii zostawiliśmy paszporty oraz wnioski wizowe i poszliśmy zwiedzać miasto. Zaczynała się tu pora deszczowa i zwykle podało przez krótką część dnia, ale nie stanowiło to dla nas przeszkody w poznawaniu stolicy. Bardzo nam się spodobało, że na każdym rogu ulicy można napotkać kawiarnię w której parzą bardzo mocną kawę i podają do jedzenia lokalne wypieki. Może asortyment nie jest zbyt imponujący, ale przyjemnie jest przysiąść nad filiżanką machiato. Centrum miasta nie jest zbyt wystawne ale można podziwiać zachowane do dzisiaj budynki z początku XX w. W jednym z takich gmachów ma miejsce najdłużej działająca w Addis restauracja Castelli, prowadzona przez Włochów. Postanowiliśmy odwiedzić ten przybytek skuszeni opisami w przewodniku i nie rozczarowaliśmy się. Przy wejściu, za wielkim kontuarem siedział nie mniejszy jegomość rodem z Italii, właściciel lokalu, a naprzeciw niego na długiej ladzie stały wspaniale wyglądające antipasti. Zasiedliśmy do stołu w bardzo kameralnym małym pokoiku i złaknieni warzyw poszliśmy nakładać przekąski. Niebo w gębie i nie poprzestaliśmy na tym bo na deser zaserwowaliśmy sobie gelato fragola (lody truskawkowe). Z pełnymi brzuchami i pustym portfelem ale w dobrym humorze spacerowaliśmy po mieście. Wieczór spędziliśmy w kempingowym barze przy kuflu piwa, rozmawiając o podróżach z naszymi nowymi znajomymi. Następnego dnia sporą część czasu poświęciłem na dokręcanie śrub w samochodzie, wyregulowałem ograniczniki skrętu i dzięki tej drobnej operacji przestało stukać zawieszenie. Po południu pojechaliśmy do kenijskiej ambasady odebrać paszporty, zrobiliśmy zakupy i ani się obejrzeliśmy jak zapadł zmierzch. Wieczór znowu spędziliśmy z towarzyszami podróżnikami.
Rano zapakowaliśmy samochód i wyruszyliśmy w drogę na południe.
Etiopia, Lalibela, 16-17,07,2010
Rano wyjechaliśmy z Mekele i skierowaliśmy się na Lalibelę. Po jakimś czasie znudziła nam się asfaltowa droga i w miejscowości Karem skręciliśmy na szutrowy szlak do Sekota. Po drodze zaczęło lekko padać i we wstecznym lusterku widziałem, że goniła nas burza z potężnymi wyładowaniami. Udawało się nam przed nią uciec, ale padający deszcz utrudniał sprawną jazdę bo droga była dosyć śliska. W pewnym momencie, po przejechaniu przełęczy, tuż za zakrętem, nieoczekiwanie wjechaliśmy w bardzo śliską maź, która spłynęła ze zboczy góry. Samochód stracił przyczepność i moje wysiłki skierowania go na prawidłowy tor jazdy nie dawały rezultatów. Jechało się jak po rozlanym smarze i jeżeli dodać do tego fakt, że działo się to w górach gdzie szlaki nie są zbyt szerokie a przepaście są prawdziwie przepastne zrobiło mi się gorąco kiedy samochód sunął w stronę brzegu drogi. Skończyło się na strachu.
Jako, że warunki atmosferyczne zmniejszyły naszą prędkość znowu przyszło nam pokonywać śliskie, wąskie, górskie serpentyny nocą. Na szczęście bez większych przygód dotarliśmy do Lalibeli i wylądowaliśmy w małym, klimatycznym hoteliku, vis a vis jadłodajni która zapraszała w swoje progi reklamą w języku polskim.
Rano nie omieszkaliśmy zjeść śniadania w tej właśnie jadłodajni i spotkaliśmy tam parę turystów, którzy już zwiedzili wykute w skale kamienne kościoły Lalibeli. Byli pod ich dużym wrażeniem, aczkolwiek narzekali na wysoką cenę biletów. Ogólnie nie byli zbyt zachwyceni Etiopią. Stwierdzili, że z licznych krajów, które odwiedzili w swoim życiu to stąd wrócą do domu najchętniej.
Podróżowanie po Etiopii nie należy do przyjemności. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i być przygotowanym na ciągłe ataki dzieci i dorosłych. Gdziekolwiek się zatrzymywaliśmy zaraz dopadała nas chmara osób z okrzykiem na ustach: daj, daj, daj, albo ty, ty, ty. Niemożliwe jest nocowanie na dziko czy ugotowanie sobie czegokolwiek. Jedyne miejsce gdzie człowiek ma trochę spokoju to hotel lub kamping. W miejscach turystycznych oblegani jesteśmy przez rzeszę przewodników oferujących swe usługi w mniej lub bardziej natarczywy sposób. Musimy też być czujni, bo czyhają na nas specjaliści od przekrętów, dla których naiwność przybyszów ze świata zachodniego to niewyczerpane źródło dochodu. Jeżeli jesteśmy w stanie to wszystko przetrwać to krajobrazy, fauna, flora i zabytki Etiopii mogą powalić na kolana niejednego twardziela.
Zabytkowe, wykute w skale kościoły zrobiły na nas wielkie wrażenie. Sam pomysł stworzenia takiego założenia architektonicznego wydaje się mocno ekscentryczny, a realizacja musiała przysparzać wielu problemów technicznych.
Przeszliśmy się także po rynku, który tego dnia nawiedziło wielu handlujących. W sprzedaży dominował żywy inwentarz, zboża, fasole. Mało było owoców i warzyw. Zapach na rynku nie zachęcał do zakupów. Brak toalet, panująca wilgoć i brak bieżącej wody kazały zachowywać ostrożność konsumencką. Chcieliśmy kupić miód, ale gdy zobaczyliśmy jak pani gołą ręką przekłada go z tykwy do małego pojemnika zrezygnowaliśmy.
Brak toalet to duży problem Etiopii. W stolicy 30% domostw jest ich pozbawiona, w małych miasteczkach organizacje pomocowe budują toalety publiczne i w szkołach zaczyna się uczyć dzieci, że bardzo niedobrze jest załatwiać swoje potrzeby na ulicy. Sami byliśmy świadkami jak w jednym z miast pewien pan bez skrępowania wystawił swoje 4 litery na widok publiczny kucając za potrzebą przy głównej ulicy. Tego samego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę wąskim, górskim szlakiem. W wielu miejscach padający przez ostatnie 2 dni deszcz wymył drogę, bądź zalał ją zwałami błota. Mijane przez nas wioski tonęły w lepkiej mazi. Po kilku godzinach dojechaliśmy do asfaltu i dalej, w komfortowych warunkach, dojechaliśmy nad jezioro Hayk, gdzie udało się nam zanocować na dziko jedyny raz w Etiopii i nie byliśmy nachodzeni przez gapiów. Nocleg był naprawdę dziki bo w nocy rozpętała się tak szalona burza z piorunami, że mieliśmy wrażenie, iż nasz samochód zostanie przewrócony przez wiatr. Byliśmy szczęśliwi, że nie musimy spać w namiocie, tylko cieszyliśmy się przytulnym wnętrzem Hotelu Nissan Patrol.
Jako, że warunki atmosferyczne zmniejszyły naszą prędkość znowu przyszło nam pokonywać śliskie, wąskie, górskie serpentyny nocą. Na szczęście bez większych przygód dotarliśmy do Lalibeli i wylądowaliśmy w małym, klimatycznym hoteliku, vis a vis jadłodajni która zapraszała w swoje progi reklamą w języku polskim.
Rano nie omieszkaliśmy zjeść śniadania w tej właśnie jadłodajni i spotkaliśmy tam parę turystów, którzy już zwiedzili wykute w skale kamienne kościoły Lalibeli. Byli pod ich dużym wrażeniem, aczkolwiek narzekali na wysoką cenę biletów. Ogólnie nie byli zbyt zachwyceni Etiopią. Stwierdzili, że z licznych krajów, które odwiedzili w swoim życiu to stąd wrócą do domu najchętniej.
Podróżowanie po Etiopii nie należy do przyjemności. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i być przygotowanym na ciągłe ataki dzieci i dorosłych. Gdziekolwiek się zatrzymywaliśmy zaraz dopadała nas chmara osób z okrzykiem na ustach: daj, daj, daj, albo ty, ty, ty. Niemożliwe jest nocowanie na dziko czy ugotowanie sobie czegokolwiek. Jedyne miejsce gdzie człowiek ma trochę spokoju to hotel lub kamping. W miejscach turystycznych oblegani jesteśmy przez rzeszę przewodników oferujących swe usługi w mniej lub bardziej natarczywy sposób. Musimy też być czujni, bo czyhają na nas specjaliści od przekrętów, dla których naiwność przybyszów ze świata zachodniego to niewyczerpane źródło dochodu. Jeżeli jesteśmy w stanie to wszystko przetrwać to krajobrazy, fauna, flora i zabytki Etiopii mogą powalić na kolana niejednego twardziela.
Zabytkowe, wykute w skale kościoły zrobiły na nas wielkie wrażenie. Sam pomysł stworzenia takiego założenia architektonicznego wydaje się mocno ekscentryczny, a realizacja musiała przysparzać wielu problemów technicznych.
Przeszliśmy się także po rynku, który tego dnia nawiedziło wielu handlujących. W sprzedaży dominował żywy inwentarz, zboża, fasole. Mało było owoców i warzyw. Zapach na rynku nie zachęcał do zakupów. Brak toalet, panująca wilgoć i brak bieżącej wody kazały zachowywać ostrożność konsumencką. Chcieliśmy kupić miód, ale gdy zobaczyliśmy jak pani gołą ręką przekłada go z tykwy do małego pojemnika zrezygnowaliśmy.
Brak toalet to duży problem Etiopii. W stolicy 30% domostw jest ich pozbawiona, w małych miasteczkach organizacje pomocowe budują toalety publiczne i w szkołach zaczyna się uczyć dzieci, że bardzo niedobrze jest załatwiać swoje potrzeby na ulicy. Sami byliśmy świadkami jak w jednym z miast pewien pan bez skrępowania wystawił swoje 4 litery na widok publiczny kucając za potrzebą przy głównej ulicy. Tego samego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę wąskim, górskim szlakiem. W wielu miejscach padający przez ostatnie 2 dni deszcz wymył drogę, bądź zalał ją zwałami błota. Mijane przez nas wioski tonęły w lepkiej mazi. Po kilku godzinach dojechaliśmy do asfaltu i dalej, w komfortowych warunkach, dojechaliśmy nad jezioro Hayk, gdzie udało się nam zanocować na dziko jedyny raz w Etiopii i nie byliśmy nachodzeni przez gapiów. Nocleg był naprawdę dziki bo w nocy rozpętała się tak szalona burza z piorunami, że mieliśmy wrażenie, iż nasz samochód zostanie przewrócony przez wiatr. Byliśmy szczęśliwi, że nie musimy spać w namiocie, tylko cieszyliśmy się przytulnym wnętrzem Hotelu Nissan Patrol.
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
Etiopia, Mekele, Danakil 12-15,07,2010
Rano rozmawialiśmy z grupą młodych Irlandczyków, którzy przyjechali do Etiopii w ramach projektu charytatywnego, by pomóc w budowie szkoły w Bahir Dar. Po zakończeniu pracy postanowili zwiedzić kraj i próbowali zorganizować sobie wycieczkę do Danakil, pustynnej depresji na północnym wschodzie kraju, słynącej ze swej aktywności wulkanicznej. Jest to niezwykłe miejsce na styku trzech płyt tektonicznych, które aktualnie oddalają się od siebie i cały teren się powoli zapada. W niedługim czasie (geologicznie rzecz biorąc) teren depresji pochłoną wody Morza Czerwonego. Dzisiaj spora część Danakil pokryta jest grubą warstwą soli, którą od lat wydobywają i sprzedają Afarowie, ludy zamieszkujące te niegościnne miejsca. Teren pustyni uważany jest oficjalnie za najgorętsze miejsce na ziemi. Średnia, dobowa temperatura, z całego roku wynosi, tam 38 stopni Celsiusza, co oznacza, że często przekracza ona 50 stopni w ciągu dnia i nocą nie chce zbytnio opaść. Dodatkowo na jej terenie znajdują się jeziora w których bulgocze sobie wydobywający się z głębi ziemi gorący siarkowodór.
Koło południa spotkaliśmy się z człowiekiem, który obiecał, że za odpowiednio wysoką opłatą zawiezie nas do miejsc które warto odwiedzić w Danakil. Ustaliliśmy cenę, dogadaliśmy się z Irlandczykami, że skoro jedziemy własnym autem to nie będziemy partycypować w kosztach wynajmu dodatkowych samochodów. Umówiliśmy się z przewodnikiem, że startujemy o 8 rano następnego dnia. Stwierdził, że zdoła dzisiaj załatwić potrzebne zezwolenia, obstawę z karabinami i zrobi niezbędne zaopatrzenie.
Mając do dyspozycji jeszcze sporą część dnia postanowiliśmy zwiedzić pałac króla Yohannesa. Przy wejściu widzieliśmy jak straż przeszukuje miejscowego chłopaka i na końcu zabiera mu dokumenty jako zabezpieczenie. Przygotowaliśmy się na takie samo traktowanie ale przepuszczono nas bez rewizji, co bardzo wkurzyło rewidowanego przed chwilą jegomościa. Pałac nie był zbyt duży i też nie był zbyt ciekawy więc szybko uporaliśmy się z jego zwiedzaniem. Przy wyjściu porozmawialiśmy trochę z rewidowanym chłopakiem i zostaliśmy przez niego zaproszeni na kawę. Gebre jest prawnikiem z Adis Adeby i przyjechał do Mekele bo zlecono mu zbadanie jakiejś sprawy. Porozmawialiśmy tylko krótką chwilę ponieważ musieliśmy przygotować samochód do jutrzejszego wyjazdu, ale umówiliśmy się na wieczorne spotkanie w hotelowym barze.
Gebre opowiedział nam historię swojej rodziny. Wielu jej członków było torturowanych bądź zginęło z rąk przewijających się przez historię Etiopii reżimów. „G” (tak kazał się nazywać Gebre) mimo, że ma dopiero 23 lata to widział już w swoim krótkim życiu ponad 40 osób zastrzelonych przez policję. Ludzie obawiają się rozmawiać na tematy polityczne z obcymi, bo nigdy nie wiadomo czy nie trafi się na agenta bezpieki.
Tego wieczora poznaliśmy też przesympatyczne małżeństwo amerykańsko-irlandzkie, Chris i Richard, którzy pracują społecznie w Mekele na rzecz niewidomych dzieci porzuconych przez swe rodziny. Budują oni w sierocińcu czytelnię, sanitariaty i płot okalający teren placówki. Niestety płot to bardzo ważna inwestycja gdyż dochodziło do ataków na bezbronne dzieci, włącznie z seksualnym wykorzystywaniem dziewczynek. Niewidome dzieci są odrzucane ponieważ rodzin nie stać na ich utrzymanie. W kraju w którym podczas wielkiej suszy, w rejonie Tigrey, zmarło z głodu ponad milion ludzi los kilkudziesięciu niewidomych dzieci nikogo zbytnio nie obchodzi. Etiopia ma najwyższy w Afryce odsetek niewidomych. Ślepota rzeczna , wywołana przez pasożyty, jest jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy.
Po szybkim śniadaniu, niewyspani ruszyliśmy w drogę. Jazda po dnie słonego jeziora to dosyć niebezpieczne przedsięwzięcie. Jeżeli nie ma wyznaczonych szlaków po których można się bezpiecznie poruszać jazda na „dziko” może skończyć się utopieniem auta po podłogę i głębiej. My jechaliśmy wzdłuż wbitych w ziemię niewysokich kołków, ale i tak miało się wrażenie, że lada chwila samochód zapadnie się w lepkiej mazi. Przy samym wyjeździe z wioski widzieliśmy ciężarówkę która zapadła się po osie na, wydawałoby się, twardym gruncie.
Po przejechaniu przez kilkunasto kilometrowe pole solnej mazi wjechaliśmy na twardy grunt, który okazał się być grubą warstwą soli, aż dotarliśmy do solnych wzgórz.
Tego dnia zwiedzaliśmy jeszcze jezioro pełne ropy naftowej, bulgoczące jezioro pachnące siarką i miejsca pozyskiwania soli.
Koło południa spotkaliśmy się z człowiekiem, który obiecał, że za odpowiednio wysoką opłatą zawiezie nas do miejsc które warto odwiedzić w Danakil. Ustaliliśmy cenę, dogadaliśmy się z Irlandczykami, że skoro jedziemy własnym autem to nie będziemy partycypować w kosztach wynajmu dodatkowych samochodów. Umówiliśmy się z przewodnikiem, że startujemy o 8 rano następnego dnia. Stwierdził, że zdoła dzisiaj załatwić potrzebne zezwolenia, obstawę z karabinami i zrobi niezbędne zaopatrzenie.
Mając do dyspozycji jeszcze sporą część dnia postanowiliśmy zwiedzić pałac króla Yohannesa. Przy wejściu widzieliśmy jak straż przeszukuje miejscowego chłopaka i na końcu zabiera mu dokumenty jako zabezpieczenie. Przygotowaliśmy się na takie samo traktowanie ale przepuszczono nas bez rewizji, co bardzo wkurzyło rewidowanego przed chwilą jegomościa. Pałac nie był zbyt duży i też nie był zbyt ciekawy więc szybko uporaliśmy się z jego zwiedzaniem. Przy wyjściu porozmawialiśmy trochę z rewidowanym chłopakiem i zostaliśmy przez niego zaproszeni na kawę. Gebre jest prawnikiem z Adis Adeby i przyjechał do Mekele bo zlecono mu zbadanie jakiejś sprawy. Porozmawialiśmy tylko krótką chwilę ponieważ musieliśmy przygotować samochód do jutrzejszego wyjazdu, ale umówiliśmy się na wieczorne spotkanie w hotelowym barze.
Gebre opowiedział nam historię swojej rodziny. Wielu jej członków było torturowanych bądź zginęło z rąk przewijających się przez historię Etiopii reżimów. „G” (tak kazał się nazywać Gebre) mimo, że ma dopiero 23 lata to widział już w swoim krótkim życiu ponad 40 osób zastrzelonych przez policję. Ludzie obawiają się rozmawiać na tematy polityczne z obcymi, bo nigdy nie wiadomo czy nie trafi się na agenta bezpieki.
Tego wieczora poznaliśmy też przesympatyczne małżeństwo amerykańsko-irlandzkie, Chris i Richard, którzy pracują społecznie w Mekele na rzecz niewidomych dzieci porzuconych przez swe rodziny. Budują oni w sierocińcu czytelnię, sanitariaty i płot okalający teren placówki. Niestety płot to bardzo ważna inwestycja gdyż dochodziło do ataków na bezbronne dzieci, włącznie z seksualnym wykorzystywaniem dziewczynek. Niewidome dzieci są odrzucane ponieważ rodzin nie stać na ich utrzymanie. W kraju w którym podczas wielkiej suszy, w rejonie Tigrey, zmarło z głodu ponad milion ludzi los kilkudziesięciu niewidomych dzieci nikogo zbytnio nie obchodzi. Etiopia ma najwyższy w Afryce odsetek niewidomych. Ślepota rzeczna , wywołana przez pasożyty, jest jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy.
Wieczór rozwijał się w najlepsze, miejscowe piwo i anyżówka ouzo nie należą do najgorszych, ale jutrzejszy wyjazd i perspektywa pokonania 200 km górskich szlaków przystopowała nasze apetyty i grzecznie poszliśmy spać, ale postanowiliśmy się spotkać po naszym szczęśliwym powrocie z depresji.
Nasz przewodnik Waldu zjawił się z godzinnym opóźnieniem i zaczął ciągać nas po mieście ponieważ wczoraj nie załatwił wszystkich sprawunków. W końcu po dwóch godzinach ruszyliśmy konwojem 3 samochodów w trasę. Nam przypadła jazda na końcu stawki, co nie należało do przyjemności. Poruszaliśmy się wysokościach grubo ponad 2000 metrów npm. i niedoładowane silniki starych Toyot potwornie kopciły na górskich podjazdach. Bardzo męcząca była też prędkość z jaką Waldu prowadził nasz konwój: nie przekroczył 50 km/h jadąc po asfalcie. Ale na nasze szczęście zjechaliśmy z dobrej drogi po 20 km i zaczął się bity szlak.
Najbardziej uciążliwe do przejechania były odcinki do zbudowania których użyto sporej wielkości kamieni. Początkowo, kiedy szlak jest dobrze ubity, jedzie się po takiej powierzchni jak po stole. Wystarczy jednak kilka dni deszczu by wymyć spomiędzy kamieni ziemię i jedzie się po 5-10 centymetrowych mikrogórkach. Zawieszenie nie radzi sobie z tymi górkami i przez samochód przechodzi seria budzących grozę wstrząsów. Takie wstrząsy potrafią rozkręcić samochód do najmniejszej śrubki. Musiałem dokręcać miskę olejową bo trzymające ją śruby się poluzowały. Jedynym ratunkiem jest mocne upuszczenie powietrza z kół, ale trzeba uważać, bo po przekroczeniu pewnej granicy jazda na „flakach” robi się niebezpieczna.
Dojechanie do depresji zajęło nam cały dzień. Na noc zatrzymaliśmy się w miejscu, które można nazwać osadą. Kilkanaście rodzin żyje w tym niegościnnym terenie i ciężko powiedzieć z czego się utrzymują, bo nić tu nie ma prawa urosnąć, brakuje wody, i nie trzyma się też inwentarza (żyją chyba ze zdzierania drakońskich opłat z turystów). Patrząc na naszych towarzyszy podróży byliśmy szczęśliwi, że przeszliśmy aklimatyzację i przystosowaliśmy się trochę do wysokich temperatur w Sudanie. Irlandczycy mieli czerwone twarze i wyglądali jakby się im zagotowały wszystkie komórki, a było zaledwie 43 stopnie Celsjusza. Jak to bywa w takich sytuacjach nasza pycha została szybko ukarana, bo w nocy temperatura spadła do zaledwie 38 stopni i pociliśmy się niemiłosiernie usiłując zasnąć w naszym Hotelu Patrol. Rankiem nasi Irlandczycy nie mieli zbyt zadowolonych min. Nasz przewodnik dał im 6 wąskich materacy na 7 osób i biedacy musieli leżeć bark w bark w małej słomianej chatce. Dwie kobiety, które były z tą grupą wykładały na uniwersytecie gdzie studiowali pozostali chłopacy. Do wyboru zostało im albo spać we dwójkę na jednym materacu, albo przytulić się do studentów. I tak źle, i tak niedobrze.
Najbardziej uciążliwe do przejechania były odcinki do zbudowania których użyto sporej wielkości kamieni. Początkowo, kiedy szlak jest dobrze ubity, jedzie się po takiej powierzchni jak po stole. Wystarczy jednak kilka dni deszczu by wymyć spomiędzy kamieni ziemię i jedzie się po 5-10 centymetrowych mikrogórkach. Zawieszenie nie radzi sobie z tymi górkami i przez samochód przechodzi seria budzących grozę wstrząsów. Takie wstrząsy potrafią rozkręcić samochód do najmniejszej śrubki. Musiałem dokręcać miskę olejową bo trzymające ją śruby się poluzowały. Jedynym ratunkiem jest mocne upuszczenie powietrza z kół, ale trzeba uważać, bo po przekroczeniu pewnej granicy jazda na „flakach” robi się niebezpieczna.
Dojechanie do depresji zajęło nam cały dzień. Na noc zatrzymaliśmy się w miejscu, które można nazwać osadą. Kilkanaście rodzin żyje w tym niegościnnym terenie i ciężko powiedzieć z czego się utrzymują, bo nić tu nie ma prawa urosnąć, brakuje wody, i nie trzyma się też inwentarza (żyją chyba ze zdzierania drakońskich opłat z turystów). Patrząc na naszych towarzyszy podróży byliśmy szczęśliwi, że przeszliśmy aklimatyzację i przystosowaliśmy się trochę do wysokich temperatur w Sudanie. Irlandczycy mieli czerwone twarze i wyglądali jakby się im zagotowały wszystkie komórki, a było zaledwie 43 stopnie Celsjusza. Jak to bywa w takich sytuacjach nasza pycha została szybko ukarana, bo w nocy temperatura spadła do zaledwie 38 stopni i pociliśmy się niemiłosiernie usiłując zasnąć w naszym Hotelu Patrol. Rankiem nasi Irlandczycy nie mieli zbyt zadowolonych min. Nasz przewodnik dał im 6 wąskich materacy na 7 osób i biedacy musieli leżeć bark w bark w małej słomianej chatce. Dwie kobiety, które były z tą grupą wykładały na uniwersytecie gdzie studiowali pozostali chłopacy. Do wyboru zostało im albo spać we dwójkę na jednym materacu, albo przytulić się do studentów. I tak źle, i tak niedobrze.
Po szybkim śniadaniu, niewyspani ruszyliśmy w drogę. Jazda po dnie słonego jeziora to dosyć niebezpieczne przedsięwzięcie. Jeżeli nie ma wyznaczonych szlaków po których można się bezpiecznie poruszać jazda na „dziko” może skończyć się utopieniem auta po podłogę i głębiej. My jechaliśmy wzdłuż wbitych w ziemię niewysokich kołków, ale i tak miało się wrażenie, że lada chwila samochód zapadnie się w lepkiej mazi. Przy samym wyjeździe z wioski widzieliśmy ciężarówkę która zapadła się po osie na, wydawałoby się, twardym gruncie.
Po przejechaniu przez kilkunasto kilometrowe pole solnej mazi wjechaliśmy na twardy grunt, który okazał się być grubą warstwą soli, aż dotarliśmy do solnych wzgórz.
Wspięliśmy się po nich do jeziora gdzie naszym oczom ukazały się fantazyjne kształty solnych i siarkowych formacji, po których stąpaliśmy dosyć niepewnie, ponieważ przez szczeliny pod naszymi stopami dobiegał do nas dźwięk bulgoczącej cieczy i syk wydobywającego się gazu. Szedłem w sandałach i wyraźnie czułem buchającą od podłoża gorąc. Kolory i kształty, które było nam dane zobaczyć były tak niesamowite, że mogła je stworzyć tylko natura. Wywarły one na nas tak wielkie wrażenie, że na długo pozostaną one w naszej pamięci.
Tego dnia zwiedzaliśmy jeszcze jezioro pełne ropy naftowej, bulgoczące jezioro pachnące siarką i miejsca pozyskiwania soli.
Powrót do Mekele był także swego rodzaju przygodą. W nocy, nad naszym kampingiem rozpętała się burza. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy spać w samochodzie. Mniej szczęścia mieli Irlandczycy którym przewodnik nie zapewnił dachu nad głową. Przeczekali oni noc stłoczeni w jednym samochodzie. Rankiem wyruszyliśmy skoro świt, bo do przejechania mieliśmy kilka brodów, a nie wiedzieliśmy jak duże zniszczenia wywołała burza i jak wysoki będzie stan wody w rzekach. Łaskawie nie było tak źle i tylko kilka razy musieliśmy czekać by poprzedzające nas, uwięzione w błocie auta uwolniły się i ruszyły w dalszą drogę.
Wieczór spędziliśmy w miłym, mieszanym irlandzko, amerykańsko, etiopsko, angielsko, polskim towarzystwie. Przekazaliśmy parze pomagającej niewidomym dzieciom pełen wór zabawek, które dostaliśmy od naszych siostrzeńców Wiktora i Juliana. Dla większości z tych niewidomych dzieci były to pierwsze w życiu zabawki jakie miały okazję trzymać w rękach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)