piątek, 21 maja 2010
Palmyra, 11.05.2010 – wtorek
Po śniadaniu w hotelu ucięliśmy sobie pogawędkę z jednym z jego właścicieli. Opowiadał o różnych przygodach z turystami którzy nie chcieli płacić za usługi, używając różnych głupich, a w ich mniemaniu przebiegłych sztuczek. Aby zilustrować problem, jak na zawołanie, na naszych oczach pewien chłopak, trzymając pieniądze w garści, nonszalancko wyszedł z hotelu i trzeba było go zawrócić by uregulował rachunek.
Ruiny Palmyry zwiedzaliśmy niestety w dużym skwarze i duchocie, ale było warto. Z pustyni uciekliśmy w stronę wybrzeża by uchronić się od pyłu. Po drodze zatrzymaliśmy się by umyć auto u pana który wyglądał jak krewny Pudzianowskiego. Blond włosy i niebieskie oczy u rodowitego Syryjczyka to niecodzienny widok. Czyżby to spuścizna po północnoeuropejskich krzyżowcach lub po Armii Andersa? By umilić czas oczekującym klientom nasz Pudzian serwował kawę i herbatę w zbudowanej przez siebie rakubie (przewiewna konstrukcja o lekkim dachu i ścianach z trzciny). Kawa była szatańsko mocna (espresso do sześcianu), a herbata diabelsko słodka i by można było to przełknąć nasz Pudzian serwował następujący koktajl: do herbaty dolewał kawy! Nie odważyliśmy się odmówić, a niektórzy ze strachu wypili nawet dolewkę. Prawdę powiedziawszy smakowało to o niebo lepiej niż którykolwiek z tych napoi osobno.
Pod wieczór zwiedziliśmy miasto Hama, które słynie z niezwykłego systemu rozprowadzania wody. Otóż w płynącej w dole miasta rzeki zainstalowano sieć potężnych kół wodnych napędzanych jej nurtem.
Koła czerpakami podnoszą wodę na wysokość około 20 metrów skąd akweduktami była ona rozprowadzana po mieście. Koła działają do dzisiaj i potwornie skrzypią podczas obrotu.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w górach.
Syria, 10.05.2010 – poniedziałek. Wypadek nr 2
Tego dnia Postanowiliśmy odwiedzić założone na pustyni miasto Sergiopolis. Nazwano je tak na cześć św. Sergiusza, który będąc żołnierzem rzymskim wyznawał chrześcijanizm i odmówił oddania hołdu Jupiterowi. Spotkała go za to sroga kara: po ciężkich torturach został zgładzony. Wcześniej jednak zajechaliśmy do położonego na uboczu od głównych szlaków turystycznych miasta Ar Raqa. Poszliśmy do lokalnej jadłodajni na zawijane w wyglądające jak naleśniki chlebki falafle z dużą ilością warzyw i mięty. Dodatek pasty sezamowej, humusu i małej ilości ostrej papryki sprawił, że byliśmy w kulinarnym siódmym niebie. Z wielkiej metalowej skrzyni z kranem nalano nam porcję solonego mleka, a na koniec odmówiono przyjęcia zapłaty za posiłek, Syryjska gościnność jeszcze raz dała o sobie znać. Wróciliśmy do samochodu bardzo ukontentowani lecz sielanka nie trwała zbyt długo. Panował duży ruch na drodze i niestety po ujechaniu kilkuset metrów usłyszeliśmy huk i dźwięk prasowanej blachy. Wysiadająca z taksówki kobieta otworzyła drzwi prosto w nasz jadący samochód , czego efektem jest wgnieciony błotnik i drzwi. Przed większymi startami uratował nas snorkel który ani drgnął pod impetem uderzenia.
W kiepskich nastrojach dojechaliśmy do Sergiopolis. Było bardzo gorąco i duszno więc zaczęliśmy od zimnego napoju dla ochłody i na spuchniętą rękę Basi. W beduińskim zajeździe spotkaliśmy syryjskiego przewodnika, który obwozi co bogatszych turystów na kilku bądź kilkunastodniowe wycieczki. Mieszka w Aleppo i w turystyce pracuje już 20 lat. Przyznał, że czasami ma dosyć swojej pracy ale nie ma wyjścia bo sytuacja w kraju nie pozwala na zbytnie wybrzydzanie. W ciągu ostatnich 2 lat, po otwarciu rynku, ceny na podstawowe artykuły spożywcze wzrosły 3-krotnie. Dodatkowo bezrobocie wzrosło do około 20%. Jego małżonka prawniczka nie ma pracy, a trzej synowie którzy ukończyli studia także nie mają zatrudnienia; by utrzymać rodzinę musi więc pogodzić się z tym, że czasami nie ma go w domu przez cały miesiąc.
Sam Sergiopolis robi duże wrażenie również z tego powodu, że niektóre miejsca udostępnione dla zwiedzających są dosyć niefrasobliwie zabezpieczone i robią wrażenie, że lada moment runą z impetem.
Dalej obraliśmy kierunek na Palmyrę. Udało nam się trochę zagubić i w pewnym momencie asfalt zamienił się w pustynny trak – czyli to co tygryski lubią najbardziej. Upał nie dawał za wygraną, a do tego zaczęło bardzo mocno wiać i skończyło się klasyczną burzą pyłową. Było bardzo duszno i raczej niż kisić się w aucie bez możliwości otwarcia okien postanowiliśmy przenocować w hotelu.
W kiepskich nastrojach dojechaliśmy do Sergiopolis. Było bardzo gorąco i duszno więc zaczęliśmy od zimnego napoju dla ochłody i na spuchniętą rękę Basi. W beduińskim zajeździe spotkaliśmy syryjskiego przewodnika, który obwozi co bogatszych turystów na kilku bądź kilkunastodniowe wycieczki. Mieszka w Aleppo i w turystyce pracuje już 20 lat. Przyznał, że czasami ma dosyć swojej pracy ale nie ma wyjścia bo sytuacja w kraju nie pozwala na zbytnie wybrzydzanie. W ciągu ostatnich 2 lat, po otwarciu rynku, ceny na podstawowe artykuły spożywcze wzrosły 3-krotnie. Dodatkowo bezrobocie wzrosło do około 20%. Jego małżonka prawniczka nie ma pracy, a trzej synowie którzy ukończyli studia także nie mają zatrudnienia; by utrzymać rodzinę musi więc pogodzić się z tym, że czasami nie ma go w domu przez cały miesiąc.
Sam Sergiopolis robi duże wrażenie również z tego powodu, że niektóre miejsca udostępnione dla zwiedzających są dosyć niefrasobliwie zabezpieczone i robią wrażenie, że lada moment runą z impetem.
Dalej obraliśmy kierunek na Palmyrę. Udało nam się trochę zagubić i w pewnym momencie asfalt zamienił się w pustynny trak – czyli to co tygryski lubią najbardziej. Upał nie dawał za wygraną, a do tego zaczęło bardzo mocno wiać i skończyło się klasyczną burzą pyłową. Było bardzo duszno i raczej niż kisić się w aucie bez możliwości otwarcia okien postanowiliśmy przenocować w hotelu.
wtorek, 18 maja 2010
Syria, 09.05.2010 niedziela. Wypadek nr 1
Rankiem zebraliśmy się w dalszą drogę, kierując się do twierdzy Qalat Gabir nad jeziorem Asada na Eufracie. Mijaliśmy małą wioskę z dużym rynkiem (coś jak giełda w Pruszczu tylko z owcami zamiast samochodów) i chcieliśmy się tu rozejrzeć, lecz niestety Basia na stromym zboczu nieszczęśliwie upadła na prawą rękę i usłyszała głośne chrupnięcie w nadgarstku. Po schłodzeniu i opatrzeniu ręki pojechaliśmy szukać pomocy medycznej. Trafiliśmy do miasta Athawra i państwowego szpitala gdzie przywitał nas policjant. Wypytał co się stało i po wstępnych oględzinach zaprowadził do doktora. Mimo dużej kolejki oczekujących zrobiono RTG na poza kolejnością i zaprowadzono nas do pokoju pielęgniarek. Dostaliśmy herbatę, okazano nam dużo współczucia i spokojnie czekaliśmy na diagnozę starając się nieudolnie nawiązać rozmowę. Na szczęście jeden z lekarzy studiował w Mołdawi i znowu język rosyjski się przydał. Po chwili przyniesiono zdjęcia które w pierwszej kolejności ocenił policjant i stwierdził, że nie ma złamania. Pozwolił jeszcze lekarzowi potwierdzić diagnozę i z wypisaną receptą, swoim pięknym Chevroletem z lat 70 wyprowadził nas na drogę do zamku nad jeziorem. Za tak szybką i bardzo miłą obsługę usługę medyczną w szpitalu nie zapłaciliśmy ani grosza.
Odwiedziliśmy warownię, która była rozbudowana przez krzyżowców, ale obecnie to ruina opasana murami obwodowymi, bardzo malowniczo położona. Noc spędziliśmy nad jeziorem Asada niestety także miejscem piknikowym.
Aleppo, 08.05.2010 – sobota
Wczesnym rankiem dojechaliśmy do Aleppo. Postawiliśmy samochód w pobliżu Cytadeli, przy małej budce w której starszy pan serwował przepyszne zawijańce z falafelkami i mocną, smaczną kawę, a wszystko za niewielkie pieniądze. Zwiedzaliśmy ogromną cytadelę i przysiedliśmy na chwilę by odpocząć od upału i wypić herbatę z miętą. Obok nas siedział pan który zaczął z nami rozmowę. Okazało się, że był to syryjski lekarz który kończył studia w Moskwie, a obecnie pracuje w Arabii Saudyjskiej. Opowiadał trochę o swojej pracy i o tym, że niedługo wraca do Syrii na stałe bo upalny klimat Arabii daje mu się mocno we znaki. Ciągłe przebywanie w klimatyzowanych pomieszczeniach nie służy stawom, a bez klimatyzacji żyć się nie da. Gdy dr Ali dowiedział się, że zamierzamy zwiedzić Hamę, jego miasto, zaraz zapisał nam swój adres, podał telefon i zaprosił by go odwiedzić.
Wjazd do Syrii, 07.05.2010 – piątek
Granicę turecko-syryjską przekroczyliśmy po 1,5 godziny załatwiania formalności. Spotkalismy pierwszych beduinow wypasajacych stada owiec.
Pojechaliśmy zwiedzić kościół w Qalb Lauzah. Wioskę zamieszkują niebieskoocy Druzowie, którzy przybyli tu w X wieku.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w cudem znalezionym lasku, który służy za miejsce piknikowe i w związku z czym tonie w workach foliowych i pustych opakowaniach po jedzeniu. Byliśmy bardzo zaskoczeni, ze taką przyjemność może sprawiać ludziom siedzenie we własnych i cudzych śmieciach.
Pojechaliśmy zwiedzić kościół w Qalb Lauzah. Wioskę zamieszkują niebieskoocy Druzowie, którzy przybyli tu w X wieku.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w cudem znalezionym lasku, który służy za miejsce piknikowe i w związku z czym tonie w workach foliowych i pustych opakowaniach po jedzeniu. Byliśmy bardzo zaskoczeni, ze taką przyjemność może sprawiać ludziom siedzenie we własnych i cudzych śmieciach.
Turcja - Antakia Hattay
Następnego dnia, po wyczerpujacej i bardzo dlugiej trasie przez gory, późną nocą dojechaliśmy do Antakii (dawna Antiochia). Mieliśmy tam do wykonania ważną misję. Nasi przyjaciele Ewa i Leszek prosili by przekazać prezent dla Sezai, którego poznali podczas swojej podróży po Syrii i Turcji. Mimo późnej nocy Sezai spotkał się z nami i pomógł z znalezieniem miejsca na nocleg. Zaproponował nam placyk obok hurtowni produktów rolniczych, którą prowadzi ze swoimi braćmi. Następnego dnia przekonaliśmy się jak nieprawdopodobnie gościnni są Alawici z Antakii. Wczesnym rankiem bracia otworzyli hurtownię, poczęstowali nas kawą i herbatą, po czym przybył Sezai i kategorycznie stwierdził, że nie możemy dzisiaj wyjeżdżać ponieważ musimy zwiedzić miasto i poznać jego rodzinę. Zostaliśmy zaproszeni na znakomite śniadanie w lokalnej kafeterii i ruszyliśmy w miasto. Zwiedziliśmy muzeum archeologiczne z bogatą kolekcją mozaik rzymskich i bizantyjskich, podobno drugą co do wielkości w świecie i odwiedziliśmy starą część miasta z ciasną zabudową i starymi domami. Widać, że kiedyś były bardzo piękne lecz niestety teraz ich czas świetności minął.
Sezai podkreślał wielokulturowe tradycje swego rodzinnego miasta, oprowadzając nas po świątyniach różnych wyznań, włącznie z kościołem katolickim z uroczym dziedzińcem wybrukowanym wapiennymi płytami, gdzie można było sobie usiąść w cieniu drzewa pomarańczowego przy kamiennym stole z ławkami i w miłym chłodzie zastanowić się nad pędem współczesnego świata. Sezai ubolewał nad tym, że domy które pamięta ze swojego dzieciństwa i które budowane były wokół takich dziedzińców dzisiaj są zaniedbywane i niszczeją.
Na obiad wróciliśmy do hurtowni, gdzie w dużym ogrodzie, pielęgnowanym przez Ismaila (średniego z trzech braci) spróbowaliśmy przepysznej kuchni antakijskiej, włącznie z ziołami, warzywami i owocami z własnej uprawy. Do potraw dodaje się duże ilości świeżej mięty i pietruszki. I tu uwaga bardzo ważna informacja!!! By nie mieć smoczego chuchu po zjedzeniu dużych ilości czosnku trzeba go zagryźć pęczkiem zielonej pietruszki – TO DZIAŁA!
Dłuższy czas rozmawialiśmy z Sezai, Ismailem i najstarszym z braci Mahirem. Doszliśmy do wniosku, że przyczyną upadku współczesnej Antakii jest brak więzi nowej, napływowej ludności z miejscem w którym się osiedlają i z jego tradycjami, oraz brak wykształcenia nowobogatych, dla których większe znaczenie mają świecidełka z Chin niż miejscowe zabytki. Sezai odkrył, że jego rodzina mieszka tu przynajmniej od 400 lat.
Po zwiedzeniu jeszcze kilku miejsc noc spędziliśmy w domy Sezai, gdzie poznaliśmy jego przesympatyczną matkę. Można by jeszcze wiele napisać na temat naszego pobytu w Antakii ale zostawmy sobie coś na wspólne rozmowy. Z pewnością nie zapomnimy tak wyjątkowo ciepłego przyjęcia za które z całego serca raz jeszcze dziękujemy. Następnego dnia przyszło nam się pożegnać i ruszyć w stronę Syrii.
Turcja - droga do Kapadocji
Na stacji benzynowej tuż przed granicą grecko turecką spotkaliśmy dwa ładnie oklejone samochody niemieckich turystów. Pozdrowienie „hallo” skierowane w ich kierunku musiało zabrzmieć jakby wyszło z ust rodowitego Niemca, bo jeden z panów podszedł do mnie i zaczął rozmowę w swoim ojczystym języku. Dopiero po chwili spojrzał na tablicę rejestracyjną naszego samochodu i zwolnił tempo wypowiadanych słów tak, że mój skołowany mózg zaczął przetwarzać informacje na tyle sprawnie, że udało się nam nawiązać coś na kształt rozmowy. Panowie jechali do Jordanii nowym, off roadowo „zbajerowanym” Jeepem i starym VW transporterem. Okazało się, że Jeep nie może nadążyć, bo właściciel VW wcisnął pod jego maskę (a właściwie pod tylną klapę) silnik o mocy 275 koni.
Na granicy formalności przebiegły bardzo sprawnie. Najpierw zakup wizy, potem wpisanie samochodu do paszportu, odprawa i witamy w Turcji. Nie tracąc czasu obraliśmy kierunek na Istambuł, ale na 40 km przed nim zaczęły się korki. Przejechanie z zachodniego krańca miasta do mostu na Bosforze zajęło nam prawie 3 godziny. Mimo, że nadchodził wieczór postanowiliśmy kontynuować jazdę. Chyba wpadłem w „trans” bo tego dna przejechaliśmy blisko 850 km. W nocy, już nieźle zmęczeni zjechaliśmy z autostrady w poszukiwaniu noclegu. Od dłuższego czasu podróżowaliśmy przez całkiem wysokie góry i kiedy wybraliśmy małą boczną drogę ta oczywiście poprowadziła nas stromo w górę. Po kilkunastu zakrętach o 360 stopniach i minięciu kilku małych wiosek najpierw asfalt zmienił się w szutrówkę, a następnie szutrówka przeszła w drogę gruntową. Dookoła było bardzo stromo ale udało się nam wypatrzyć kawałek płaskiego terenu na rozwidleniu, pomiędzy dwiema drogami. Byliśmy na wysokości 1500 metrów i było zimno ale za to niebo było niesamowicie rozgwieżdżone i czuć było w powietrzu przyjemną woń iglastego lasu.
Wczesnym rankiem obudził nas jakiś hałas i dopiero po chwili doszło do mnie że to nie jakiś tam jazgot tylko, że ktoś śpiewa i robi to w dodatku przepięknie. Starszy pan szedł w góry i moim zdaniem śpiewał chwaląc Boga za to, że stworzył tak wspaniały świat. Poranek był tak cudowny, że postanowiliśmy zostać nieco dłużej w tym miejscy by nacieszyć się otaczającą nas przyrodą.
Tego samego dnia, późnym popołudniem dojechaliśmy do miejscowości Goreme. Słońce było już na tyle nisko nad horyzontem, że uwypukliło rzeźbę i kształty skał z których słynie ta część Kapadocji. Wapienne ostańce oszlifowane wodą i wiatrem wyglądały w tym świetle niesamowicie. Efekt potęgował fakt, że cieszyliśmy się tym widokiem praktycznie sami, bo cała rzesza turystów siedziała już o tej porze w restauracjach Goreme. Nocleg znaleźliśmy w niedalekiej odległości od miasteczka, w niewielkiej kotlince wśród pól. Tam też zrobiliśmy pierwsze pranie w naszym „automacie”, ale o tym może napiszemy później.
Na granicy formalności przebiegły bardzo sprawnie. Najpierw zakup wizy, potem wpisanie samochodu do paszportu, odprawa i witamy w Turcji. Nie tracąc czasu obraliśmy kierunek na Istambuł, ale na 40 km przed nim zaczęły się korki. Przejechanie z zachodniego krańca miasta do mostu na Bosforze zajęło nam prawie 3 godziny. Mimo, że nadchodził wieczór postanowiliśmy kontynuować jazdę. Chyba wpadłem w „trans” bo tego dna przejechaliśmy blisko 850 km. W nocy, już nieźle zmęczeni zjechaliśmy z autostrady w poszukiwaniu noclegu. Od dłuższego czasu podróżowaliśmy przez całkiem wysokie góry i kiedy wybraliśmy małą boczną drogę ta oczywiście poprowadziła nas stromo w górę. Po kilkunastu zakrętach o 360 stopniach i minięciu kilku małych wiosek najpierw asfalt zmienił się w szutrówkę, a następnie szutrówka przeszła w drogę gruntową. Dookoła było bardzo stromo ale udało się nam wypatrzyć kawałek płaskiego terenu na rozwidleniu, pomiędzy dwiema drogami. Byliśmy na wysokości 1500 metrów i było zimno ale za to niebo było niesamowicie rozgwieżdżone i czuć było w powietrzu przyjemną woń iglastego lasu.
Wczesnym rankiem obudził nas jakiś hałas i dopiero po chwili doszło do mnie że to nie jakiś tam jazgot tylko, że ktoś śpiewa i robi to w dodatku przepięknie. Starszy pan szedł w góry i moim zdaniem śpiewał chwaląc Boga za to, że stworzył tak wspaniały świat. Poranek był tak cudowny, że postanowiliśmy zostać nieco dłużej w tym miejscy by nacieszyć się otaczającą nas przyrodą.
Tego samego dnia, późnym popołudniem dojechaliśmy do miejscowości Goreme. Słońce było już na tyle nisko nad horyzontem, że uwypukliło rzeźbę i kształty skał z których słynie ta część Kapadocji. Wapienne ostańce oszlifowane wodą i wiatrem wyglądały w tym świetle niesamowicie. Efekt potęgował fakt, że cieszyliśmy się tym widokiem praktycznie sami, bo cała rzesza turystów siedziała już o tej porze w restauracjach Goreme. Nocleg znaleźliśmy w niedalekiej odległości od miasteczka, w niewielkiej kotlince wśród pól. Tam też zrobiliśmy pierwsze pranie w naszym „automacie”, ale o tym może napiszemy później.
Subskrybuj:
Posty (Atom)