Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

sobota, 2 października 2010

Tanzania, w drodze do Kilimandżaro

Postanowiliśmy, że tak szybko jak się tylko da dotrzemy pod Kilimandżaro do miejscowości Moshi. Na szczęście drogi nie były takie złe i do pokonania mieliśmy tylko około 270 kilometrów dziurawych szutrów i tarek, a pozostały 1000 km po asfaltach. Podróż była dosyć monotonna, klimat i krajobraz różnił się zasadniczo od tego w Ugandzie. Wjechaliśmy w suchą, gorącą, wyschniętą sawannę i temperatura osiągnęła 36 stopni. Przypomniały nam się nasze zmagania z gorącem w Sudanie i teraz, można powiedzieć, było nam przyjemnie ciepło.

W Bukoba byliśmy trochę zaskoczeni długością kolejek w bankach. By wymienić pieniądze musielibyśmy stać prawie 3 godziny lub więcej. Nie chciało nam się czekać i ruszyliśmy w trasę ze skromnym zapasem lokalnej waluty. Po drodze musieliśmy jeszcze zatankować paliwo z beczki, bo nie było stacji benzynowej i kiedy już było ciemno zatrzymaliśmy się przy drodze, w małym lasku, na nocleg. O 5 rano koło naszego samochodu pojawiło się z 20-tu mężczyzn, bardzo zaciekawionych naszymi osobami i skończyło się spanie. Porozmawialiśmy chwilę i po szybkim pakowaniu ruszyliśmy w drogę. Jak się później okazało panowie ci wyświadczyli nam wielką przysługę tak wczesną pobudką.
W zbiorniku nie mieliśmy zbyt wiele paliwa, w portfelu zbyt wiele gotówki i z nadzieją na znalezienie banku wjechaliśmy do miasta Kahama. Bankomat nie działał więc stanęliśmy pod drzwiami zamkniętego banku myśląc, że będzie można wymienić dolary. Do otwarcia zostało około 1,5 godziny, a za nami zaczęli ustawiać się w kolejce inni ludzie. Kiedy jako pierwsi dotarliśmy do okienka około 50 osób wcisnęło się za nami do banku. Szczęśliwi zatankowaliśmy Patrola do pełna i ruszyliśmy do Singida. Tam kończył się asfalt i do przejechania mieliśmy długi odcinek po prowizorycznej drodze zrobionej wzdłuż nowobudowanej przez Chińczyków arterii.



Wjechaliśmy w góry i znacznie się ochłodziło. Krajobrazy stały się ciekawsze i pod koniec dnia zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Dotarliśmy w pobliże szczytu Hanang i tam spędziliśmy noc pod przepięknie rozgwieżdżonym niebem. Jako, że byliśmy w pobliżu wioski rano odwiedził nas lokalny Masaj by zapytać czy niczego nie potrzebujemy i czy wszystko z nami w porządku. Grzecznie podziękowaliśmy za jego troskę o nas i po zjedzeniu śniadania ruszyliśmy w drogę. Było pochmurno i padało, a droga zmieniła się w jeszcze gorszą niż była, ale po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy do asfaltu i by odpocząć po trudach podróży odwiedziliśmy kawiarnię w Moshi. Niestety szczyt Kilimandżaro tonął w chmurach ale mieliśmy nadzieję, że uda się jeszcze go zobaczyć. I tak też się stało! Następnego ranka chmury odsłoniły przed nami górę na, dosłownie, kilkanaście minut.

Mount Kilimanjaro, Tanzania
We planned to reach Moshi, a town at the foot of Kilimanjaro, as quickly as possible. Luckily, the roads were not as bad as we’d been expecting and we had only 270 kilometres of potholed and corrugated tracks to cover, the remaining 1000 km of the route being along decent tarmac. The journey was a fairly monotonous one, the climate and scenery differing significantly from that of Uganda. We entered a hot, arid savannah, where the temperature crept up to 36oC, reminding us of our trials with the heat in Sudan. In comparison, now it was no more than pleasantly warm.


In Bukoba we’d been taken aback by the length of the queues at the town’s banks; to change money we would have had to wait for three or more hours. Not an appealing prospect, hence we moved on with only a modest sum of local currency. On the way we passed only small villages where there were no filling stations, so ended up having to buy some diesel from a barrel. As the day drew to a close we decided to stop for the night in a small area of woodland not far from the roadside. At 5 am a group of about 20 men gathered around our vehicle, eager to satisfy their curiosity as to its occupants, which they deemed best to do by banging on the windows to rouse us. After exchanging a few pleasantries with them (not an easy task after such a rude awakening) we swiftly packed up and moved on. As it later transpired, the gentlemen in question had done us a huge favour by getting us off to such an early start.

With a fuel tank now running very low and our wallets virtually empty, we drove into the town of Kahama in the hope of finding a bank. Although we successfully located one, the cashpoint was out of order, so we took our place outside the bank’s closed doors, despite the fact that there was still an hour and half to go to the start of its office hours, hoping to be able to change some dollars once it opened (8.30am). By the time we were allowed in, a queue of 50-or-so had grown behind us, and we were mightily relieved to be at the front of it and get the cash we needed to fill up the Patrol and move on. Arriving at the town of Singida, the tarmac gave way to a long, bumpy and chokingly dusty stretch of temporary road running alongside a brand new motorway currently being built by the Chinese. The road climbed up into a pleasingly cool and picturesque mountain range, where we started to look around for a place to stop overnight. We reached the foothills of the Hanang peak, where we spent the night beneath an inky black, fantastically star-studded sky. As we’d stopped not far from a village, we were visited by a local Massai in the morning, who asked after our health and checked whether we needed any assistance. We thanked him for his concern, and after a quick breakfast hit the road again. Clouds gathered and rain began to fall as the road grew steadily worse, before finally joining the handsome, though speed-bump punctuated, asphalt that led to Moshi, where we took a welcome break at a local cafe. Sadly, Kilimanjaro was shrouded in thick clouds, apparently not an uncommon state of affairs. Luckily for us, the very next morning the clouds parted for ten minutes or so revealing its snow-capped peak, which we were happy to admire from a distance rather than attempt a three-day climb to view it at close quarters.

Tanzania, granica 01/09/10

Tanzania to kraj sporych rozmiarów, złych dróg i bardzo drogich parków narodowych. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli dalej będziemy podróżować w tym samym co dotychczas tempie, to nasz plan powrotu do Europy zachodnim wybrzeżem Afryki może być zagrożony. Postanowiliśmy więc, że Tanzanię potraktujemy jako kraj tranzytowy w drodze na południe kontynentu. By nie tracić czasu na jazdę do przejścia granicznego pomiędzy Ugandą, a Tanzanią w Mutukula, postanowiliśmy zaoszczędzić kilometrów i skierowaliśmy się z Mbarara szutrowymi drogami do małego przejścia w Nkurungu. Tam, jak nas zapewniono, szybko i sprawnie przekroczymy granicę. Początkowo jechaliśmy pięknymi szerokimi szutrami, mijając malownicze wioski, ale w miarę zbliżania się do Tanzanii droga stawała się węższa, by w końcu przerodzić się w szlak, na którym mieścił się tylko jeden samochód. Niezrażeni parliśmy do przody, wszak jesteśmy w Afryce i nie ma się co dziwić, że droga jakaś wąska. Po jakimś czasie stanęliśmy zakłopotani, bo nasz GPS wskazywał, że przekroczyliśmy już granicę. Dyskutowaliśmy co dalej robić kiedy podjechał do nas motocykl z 3 mężczyznami którzy potwierdzili, że jesteśmy już w Tanzanii i żadnego oficjalnego przejścia w tym rejonie nie ma. Nielegalni przekroczyliśmy granicę, w dodatku nie mając wiz, bo te chcieliśmy kupić na legalnym przejściu. Nie chciało nam się zawracać i postanowiliśmy, że wjedziemy na oficjalne przejście graniczne od strony tanzańskiej, bo zaoszczędzi nam to spory kawał drogi. Mieliśmy nadzieję, że uda się wytłumaczyć celnikom naszą sytuację. Trochę zestresowani jechaliśmy przed siebie, mijając po drodze największe uprawy trzciny cukrowej jakie w życiu widzieliśmy – ciągnęły się na przestrzeni ponad 20 kilometrów, aż do wielkiej przetwórni produkującej cukier.

Na granicy zajęło nam trochę czasu wytłumaczenie, że chcemy wjechać do Tanzanii, a nie z niej wyjeżdżać. Po wyjaśnieniach przeszliśmy na stronę ugandyjską załatwić formalności wyjazdowe, po czym kupiliśmy wizy tanzańskie. Nie obyło się tu bez scysji z urzędnikiem imigracyjnym, który odmawiał nam wydania 14-dniowej wizy tranzytowej, bo na wniosku napisaliśmy, że jedziemy turystycznie. Po wymianie argumentów, kiedy wydawało się, że nic nie wskóramy, oficer zaskoczył nas zezwalając na tranzyt. Zaoszczędziliśmy 40 USD.

Tego dnia dojechaliśmy do Bukoba, małego miasteczka nad Jeziorem Wiktorii i przenocowaliśmy tam na piaszczystej plaży.





The Ugandan/Tanzanian border

Tanzania – a sizeable country with a network of poorly maintained roads and hugely expensive national parks. Having come to the conclusion that we were unlikely to have enough time to make our way back to Europe via West Africa, as planned, if we continued our trip at the same pace that we’d been going so far, we decided to treat Tanzania as a transit country on our way further south. To save ourselves a hundred-or-so kilometres reaching the main border post between Uganda and Tanzania in Mutukula, we chose to take an untarred road from Mbarara to the much nearer and smaller crossing at Nkurungu. We’d asked around for local advice about whether this was a good place to enter Tanzania and had been assured that it was a very swift and hassle-free crossing. Initially the route led along a fine, broad stretch of gravel, passing through a series of picturesque villages, but as we drew nearer to Tanzania, so the road grew ever narrower until it became a sandy track barely wide enough for one vehicle. Undaunted, we pressed on; after all, this wasn’t the first seemingly minor, unfrequented trail that we’d come across that was actually a main artery. Some time later, we pulled up somewhat unnerved by the fact that according to our GPS we had already crossed the border. As we wondered what to do next, a motorbike drew up alongside us, it’s three passengers confirming that we were, indeed, already in Tanzania and that there was no official crossing in the vicinity. Hence, we’d not only crossed the border illegally, but were also now in a country for which we had no visas, as we’d intended to get these at the (as it turned out, non-existent) immigration post. Not keen on the idea of spending a whole day retracing our tracks and making a huge loop to reach Mutukula from the Ugandan side, we determined to take our chances and drive to the official crossing from the Tanzanian side, with the hope that we could explain ourselves to the satisfaction of the customs and immigration authorities of both countries. With a sense of mounting trepidation we drove on, passing the largest farm we’d ever seen in our lives – a sugar cane plantation that stretched for at least 20 kilometres, at the end of which stood a huge processing plant.
At the border, as expected, it took some time to convince the relevant officials that we wanted to enter rather than exit Tanzania. Having successfully pleaded our case we were allowed to walk over to the Ugandan side and sort out the necessary formalities, before coming back to the Tanzanian post and purchasing our visas. This proved to be the greatest stumbling block, as the immigration officer attending to us refused to issue transit visas, even though we had stated that we only intended to be in the country for the 14 days that these are valid for. After a lengthy and heated debate that appeared destined to end in abject failure for us, said officer finally relented, saving us 40 USD in the process (transit visa $30 pp, tourist visa $50 pp).

That afternoon we arrived in Bukoba, a small town on the shores of Lake Victoria, where we spent the night on a sandy stretch of beach in the company of various wading birds.

Obserwatorzy