Jinja nosi miano ugandyjskiej stolicy adrenaliny. Jeżeli komuś jej w życiu brakuje to znajdzie tu sposób na jej podniesienie. Za namową Bianci i Joosta postanowiłem spróbować raftingu. Zapewniali mnie, że to świetna zabawa i się skusiłem. Nie wiedziałem co mnie czeka, w pamięci miałem jakieś filmy, na których ludzie wypadają z pontonów jak wystrzeleni z procy i na dodatek dowiedziałem się, że do pokonania będziemy mieli kilka przepraw kategorii 5, czyli najtrudniejszej do przepłynięcia. Wsiadłem do pontonu pełen obaw, ale początki były spokojne. Uczyliśmy się wiosłować, wypadać z pontonu i wdrapywać się z wody na jego pokład. Zapewniono nas, że najdłuższy czas jaki trzeba wytrzymać pod wodą to nie więcej niż 10 sekund, no chyba, że trafi się do wiru, który nas nigdy nie wypuści na powierzchnię. Podbudowany tymi wiadomościami wiosłowałem raźno w kierunku naszej pierwszej poważnej przeszkody: Bujagali Falls.
Żałuję, że nie miałem wcześniej okazji spróbować raftingu i od razu skoczyłem do głębokiej wody. Z pewnością zdobyte wcześniej doświadczenie pozwoliłoby w pełni cieszyć się ze spływu Białym Nilem. Oczywiście jako jedyny z blisko 50-cio osobowej grupy wpadłem na podwodne skały i rozciąłem sobie nogę. To naprawdę jakaś niefartowna noga jest: kilka lat temu walnąłem ją 3 kg młotkiem i mam teraz wgniecenie w kości, 2 lata temu pośliznąłem się wychodząc spod prysznica i skończyło się na założeniu szwów, teraz podwodna, ostra jak brzytwa skała która wyrwała mały kawałeczek mięska i wszystko to na bolącej jak cholera piszczeli. A może z właścicielem nogi jest coś nie w porządku?
Rafting przeżyłem, jeszcze nie wiem, czy mi się podobało czy nie, ale po zderzeniu ze skałą miałem lekkiego pietra i wolałbym już więcej tak bliskich spotkań z twardą materią nieożywioną nie przechodzić
Oto kilka zdjęć na których, wydaje mi się, wyglądam jakbym się nie bał albo jestem już pod wodą i dlatego tylko je publikuję.
czwartek, 9 września 2010
Uganda, w drodze do Jinja 19-21,08,2010
Rano wyjechaliśmy z kempingu i skierowaliśmy się na Mbale. W tej miejscowości niemieckie stowarzyszenie chrześcijańskie Salem prowadzi sierociniec dla dzieci, przychodnię dla ciężarnych kobiet i młodych matek oraz domki gościnne tzw. bandas, z których cały przychód przeznaczony jest na działalność charytatywną. Oprócz nas gośćmi była spora grupa Niemców, którzy wspomagają finansowo organizację i przyjechali do Ugandy popracować społecznie i sprawdzić jak wydaje się podarowane pieniądze. Rano odwiedziliśmy sierociniec. Mieszka w nim 30 dzieci w wieku od 9 miesięcy do 17 lat. Są to głównie półsieroty, których matki zmarły podczas porodu, a ojcowie nie są w stanie ich utrzymać. Często dzieci, te które są już wystarczająco samodzielne, wracają do swoich ojców.
W każdym domu przebywa po kilka dzieci i pieczę nad nimi sprawują na zmianę 3 panie (w domu obecne są zawsze dwie z nich). Piorą, gotują, sprzątają i zajmują się dziećmi które miały niesamowite szczęście, że tu trafiły. Ku uciesze maluchów podarowaliśmy sierocińcowi worek zabawek oddanych przez Wiktora i Juliana, i pojechaliśmy w dalszą drogę. Pod wieczór dotarliśmy do Jinja.
W każdym domu przebywa po kilka dzieci i pieczę nad nimi sprawują na zmianę 3 panie (w domu obecne są zawsze dwie z nich). Piorą, gotują, sprzątają i zajmują się dziećmi które miały niesamowite szczęście, że tu trafiły. Ku uciesze maluchów podarowaliśmy sierocińcowi worek zabawek oddanych przez Wiktora i Juliana, i pojechaliśmy w dalszą drogę. Pod wieczór dotarliśmy do Jinja.
środa, 8 września 2010
Uganda, Sipi Falls 17-18,08,2010
Rano, kiedy miasteczko budziło się ze snu opuściliśmy jego gościnne progi. Bardzo szybko dojechaliśmy do kempingu przy wodospadach Sipi, niedaleko miasta Kapchorwa. Postanowiłem sprawdzić dlaczego w kluczowym momencie nie zadziałał napęd na 4 koła w naszym Patrolu. Rozebrałem sprzęgiełka piast i okazało się, że podczas regulacji luzu na łożyskach użyłem zbyt dużo silikonu do zabezpieczenia sprzęgiełka przed wodą, w efekcie czego skleiłem z obudową wielowypust który powinien się przesuwać by móc przenosić napęd na przednie koło – nadgorliwość nie popłaca. Po oczyszczeniu części z zaschniętego silikonu sprzęgiełko zadziałało bez zarzutu.
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze małe miasteczko Kapchorwa gdzie skorzystaliśmy z bankomatu i zrobiliśmy małe zakupy.
Następnego dnia wybraliśmy się na 5-cio godzinny spacer prowadzący do wodospadów. Naszym przewodnikiem był Tom, bardzo kontaktowy lokalny młodzieniec. Poruszanie się po terenie bez przewodnika to dosyć karkołomne zadanie, ponieważ trzeba korzystać z dróg prowadzących przez prywatne pola; przy wejściu na każde z nich trzeba negocjować stawkę za przejście i nasz potencjalnie wspaniały spacer może okazać się klapa, kiedy nie dogadamy się co do ceny. Z przewodnikiem nie mamy tego problemu i nie musimy też zajmować się nawigacją – same plusy.
Tom stracił rodziców kilka lat temu, oboje zmarli na AIDS. Jako, że był on najstarszym z dzieci musiał przerwać szkołę by zająć się rodzeństwem i babcią. Prowadzi teraz małe gospodarstwo i pracuje jako przewodnik. Zarobione pieniądze przeznacza na wykształcenie rodzeństwa.
Lokalna organizacja przewodników, dzięki wpływom z turystyki wspomaga finansowo miejscową ludność. Tylko mała część zarobku ląduje w kieszeni przewodnika, większość jest wykorzystana na kształcenie młodzieży, utrzymanie szlaków i pomoc chorym. Korzystając z usług przewodnika wspieramy lokalną społeczność. Nasz treking odbywał się w przepięknych terenach. Mijaliśmy małe farmy, na których uprawia się kawę arabikę i banany. Zieleń aż kłuła w oczy i kontrastowała z czerwienią gleby. Pośród drzew mijaliśmy małe zabudowania gospodarstw i gromadki pozdrawiających nas dzieciaków.
Tom opowiedział nam, że co drugi rok dokonuje się obrzezania młodych chłopców. Poddanie się temu rytuałowi jest dobrowolne i świadczy o gotowości wstąpienia młodzieńca do świata dorosłych. Podczas obrzezania chłopiec nie może w żaden sposób okazać, że jest to bolesny zabieg. Jakakolwiek oznaka słabości może wykluczyć go ze społeczności dorosłych. i nie zostanie jej równoprawnym (o ironio) członkiem. Jeszcze gorzej mają ci którzy nie chcą stanąć do obrzezania. Wyznacza się im graniczną datę i jeżeli nie dopełnią tego „dobrowolnego” rytuału zostaną wypędzeni z wioski.
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze małe miasteczko Kapchorwa gdzie skorzystaliśmy z bankomatu i zrobiliśmy małe zakupy.
Następnego dnia wybraliśmy się na 5-cio godzinny spacer prowadzący do wodospadów. Naszym przewodnikiem był Tom, bardzo kontaktowy lokalny młodzieniec. Poruszanie się po terenie bez przewodnika to dosyć karkołomne zadanie, ponieważ trzeba korzystać z dróg prowadzących przez prywatne pola; przy wejściu na każde z nich trzeba negocjować stawkę za przejście i nasz potencjalnie wspaniały spacer może okazać się klapa, kiedy nie dogadamy się co do ceny. Z przewodnikiem nie mamy tego problemu i nie musimy też zajmować się nawigacją – same plusy.
Tom stracił rodziców kilka lat temu, oboje zmarli na AIDS. Jako, że był on najstarszym z dzieci musiał przerwać szkołę by zająć się rodzeństwem i babcią. Prowadzi teraz małe gospodarstwo i pracuje jako przewodnik. Zarobione pieniądze przeznacza na wykształcenie rodzeństwa.
Lokalna organizacja przewodników, dzięki wpływom z turystyki wspomaga finansowo miejscową ludność. Tylko mała część zarobku ląduje w kieszeni przewodnika, większość jest wykorzystana na kształcenie młodzieży, utrzymanie szlaków i pomoc chorym. Korzystając z usług przewodnika wspieramy lokalną społeczność. Nasz treking odbywał się w przepięknych terenach. Mijaliśmy małe farmy, na których uprawia się kawę arabikę i banany. Zieleń aż kłuła w oczy i kontrastowała z czerwienią gleby. Pośród drzew mijaliśmy małe zabudowania gospodarstw i gromadki pozdrawiających nas dzieciaków.
Tom opowiedział nam, że co drugi rok dokonuje się obrzezania młodych chłopców. Poddanie się temu rytuałowi jest dobrowolne i świadczy o gotowości wstąpienia młodzieńca do świata dorosłych. Podczas obrzezania chłopiec nie może w żaden sposób okazać, że jest to bolesny zabieg. Jakakolwiek oznaka słabości może wykluczyć go ze społeczności dorosłych. i nie zostanie jej równoprawnym (o ironio) członkiem. Jeszcze gorzej mają ci którzy nie chcą stanąć do obrzezania. Wyznacza się im graniczną datę i jeżeli nie dopełnią tego „dobrowolnego” rytuału zostaną wypędzeni z wioski.
Uganda,16,08,2010, poniedziałek
Jako, że bardzo chcieliśmy wcześnie wyruszyć w trasę oczywiście nie udało się nam tego zrobić. Późno wyjechaliśmy z kempingu, dużo czasu straciliśmy w Kitale, gdzie zatrzymaliśmy się w przytulnej kawiarni z prawdziwym ekspresem do parzenia kawy (mimo że Kenia jest producentem wyśmienitej kawy to w większości lokali podaje się rozpuszczalną Nescafe). Dopiero około 13.00 ruszyliśmy w stronę granicy. Rozpadało się dosyć mocno i zaliczyliśmy pierwsze błotne przeprawy. Pogoda nie nastrajała nas pozytywnie, im bliżej gór tym bardziej padało, a przejście graniczne którym postanowiliśmy wjechać do Ugandy było malutkie i prowadziła z niego droga w góry, która podczas mocnych ulew staje się bardzo niebezpieczna i zdarza się, że samochody zsuwają się w przepaść. Na przejściu granicznym nie potrafiono nam powiedzieć, czy droga jest w tej chwili przejezdna czy też nie. Trochę się wahaliśmy ale w końcu postanowiliśmy zaryzykować i ruszyliśmy w nieznane. Padało coraz mocniej i muszę powiedzieć, że z duszą na ramieniu czekałem co dalej się wydarzy. Przejeżdżając przez jedną z wiosek ludzie dawali nam znaki, które zinterpretowaliśmy jako ostrzeżenie by dalej nie jechać. Zatrzymaliśmy się i powiedziano nam, że dwa tygodnie temu przeszła nad górami potężna ulewa w wyniku której droga została zniszczona przez osunięte na nią głazy. Przejazd przez masyw Mt. Elgon nie był możliwy.
Na nasze szczęście dookoła gór biegła alternatywna droga, która dawała nam możliwość dotarcia do Kapchorwa. Było to dla nas miłe zaskoczenie, ponieważ drogi tej nie było na żadnej z map, które przy sobie mieliśmy. Jechaliśmy w deszczu ale nie było problemów z błotem, aż do momentu kiedy podjazd pod jedno ze wzgórz zamienił się w gliniastą ślizgawkę. Tyłem samochodu zaczęło rzucać od lewej do prawej strony i zdałem sobie sprawę, że nie działa napęd przednich kół. Brnęliśmy pod górę przez wulkaniczne błoto z niewielką prędkością, a koła ślizgały się szukając przyczepności. Udało się pokonać ten odcinek, ale już bardzo długi podjazd okazał się dla nas zbyt trudny. Tył samochodu zsunął się z drogi do rowu i utknęliśmy na dobre. Na nasze szczęście droga była tak wąska, że żaden samochód nie przejechałby obok nas bez zsunięcia się do rowu. Jako, że próby wyjechania na drogę nie dawały rezultatu, nawet z pomocą holenderskich współtowarzyszy podróży, którzy starali się wypchnąć auto, czekaliśmy w nadziei, że ktoś nadjedzie i pomoże wybawić nas z tej opresji. Pojawił się pick up wiozący sporą ilość mężczyzn i po godzinnej walce wyciągnęli oni nasz samochód z rowu.
Sytuacja nie była dla nas zbyt korzystna: bardzo śliskie, wąskie, kręte, strome górskie drogi otoczone głębokimi rowami i próbujący je pokonać obładowany samochód z napędem tylko na tylną oś. Skończyło się na strachu podczas pokonywania kilku podjazdów ze sporą prędkością, kiedy trzeba było walczyć by tył auta nie uciekł do rowu.
Po około godzinie droga znacznie się poprawiła, skończyło się błoto i wjechaliśmy w suchą część góry Mt. Elgon. Podziwialiśmy wspaniałe widoki, wydaje się, że najpiękniejsze podczas naszej dotychczasowej podróży. Trakt miejscami był na tyle dobry, że pozwalał na szybszą jazdę, ale było jasne, że nie dojedziemy tego dnia do wodospadów Sipi, zatrzymaliśmy się więc w małej miejscowości Ngenge (wymawia się nienie) i poprosiliśmy policję by wskazała nam bezpieczne miejsce na nocleg. Pozwolono nam zatrzymać się przy zabudowaniach lokalnego urzędu i tam w asyście wielu miejscowych, tak jak my ciekawych świata, obywateli Ngenge poszliśmy spać
Na nasze szczęście dookoła gór biegła alternatywna droga, która dawała nam możliwość dotarcia do Kapchorwa. Było to dla nas miłe zaskoczenie, ponieważ drogi tej nie było na żadnej z map, które przy sobie mieliśmy. Jechaliśmy w deszczu ale nie było problemów z błotem, aż do momentu kiedy podjazd pod jedno ze wzgórz zamienił się w gliniastą ślizgawkę. Tyłem samochodu zaczęło rzucać od lewej do prawej strony i zdałem sobie sprawę, że nie działa napęd przednich kół. Brnęliśmy pod górę przez wulkaniczne błoto z niewielką prędkością, a koła ślizgały się szukając przyczepności. Udało się pokonać ten odcinek, ale już bardzo długi podjazd okazał się dla nas zbyt trudny. Tył samochodu zsunął się z drogi do rowu i utknęliśmy na dobre. Na nasze szczęście droga była tak wąska, że żaden samochód nie przejechałby obok nas bez zsunięcia się do rowu. Jako, że próby wyjechania na drogę nie dawały rezultatu, nawet z pomocą holenderskich współtowarzyszy podróży, którzy starali się wypchnąć auto, czekaliśmy w nadziei, że ktoś nadjedzie i pomoże wybawić nas z tej opresji. Pojawił się pick up wiozący sporą ilość mężczyzn i po godzinnej walce wyciągnęli oni nasz samochód z rowu.
Sytuacja nie była dla nas zbyt korzystna: bardzo śliskie, wąskie, kręte, strome górskie drogi otoczone głębokimi rowami i próbujący je pokonać obładowany samochód z napędem tylko na tylną oś. Skończyło się na strachu podczas pokonywania kilku podjazdów ze sporą prędkością, kiedy trzeba było walczyć by tył auta nie uciekł do rowu.
Po około godzinie droga znacznie się poprawiła, skończyło się błoto i wjechaliśmy w suchą część góry Mt. Elgon. Podziwialiśmy wspaniałe widoki, wydaje się, że najpiękniejsze podczas naszej dotychczasowej podróży. Trakt miejscami był na tyle dobry, że pozwalał na szybszą jazdę, ale było jasne, że nie dojedziemy tego dnia do wodospadów Sipi, zatrzymaliśmy się więc w małej miejscowości Ngenge (wymawia się nienie) i poprosiliśmy policję by wskazała nam bezpieczne miejsce na nocleg. Pozwolono nam zatrzymać się przy zabudowaniach lokalnego urzędu i tam w asyście wielu miejscowych, tak jak my ciekawych świata, obywateli Ngenge poszliśmy spać
poniedziałek, 6 września 2010
Kenia, w drodze do Ugandy 13-15,08,2010
Dzień spędzony na Kembu Camp minął nam bardzo pracowicie. Zdjąłem bardzo zużyte przednie koła, na ich miejsce założyłem koła z tyłu samochodu, a tam przykręciłem koła zapasowe. Wymieniłem gumy amortyzatorów, dokręciłem grzechoczący snorkel, wymieniłem olej w silniku. Przy okazji wyszło na jaw, że przednie poduszki karoserii mają zbyt duży luz, zużyły się już i trzeba by było dorobić podkładki by móc poduszki dokręcić. Około 4 po południu dotarli do nas Bianca i Joost w pospawanym i naprawionym samochodzie. Wieczór spędziliśmy przy piwie w barze planując kolejne dni naszej wspólnej podróży.
W sobotę wcześnie opuściliśmy kemping i pojechaliśmy do Nakuru na zakupy. Znalazłem miejsce gdzie ze starych opon dorobiono nam podkładki pod poduszki karoserii. Ruszyliśmy w stronę Eldoret, przy granicy z Ugandą, piękną drogą wśród wzgórz i pól uprawnych. Nie dziwiło nas, że tak dużo Anglików osiedliło się tu w przeszłości – krajobrazy do złudzenia przypominały nam Kent w południowo-wschodniej Anglii. Po drodze minęliśmy głęboki wąwóz przez który przerzucony był niewielki mostek. Serpentynami górskimi z zapierającymi dech w piersiach widokami dotarliśmy do Eldoret, średniej wielkości miasta w którym działała wytwórnia serów. Nie myśleliśmy o tym wcześniej, że tak ciężko będzie dostać żółte sery. Zarówno Etiopia jak i Kenia była pod tym względem serową pustynią. W Eldoret dopadła nas ulewa z gradobiciem, ale nie przeszkodziło nam to w zakupach. W przyzakładowym sklepiku dostaliśmy do spróbowania wszystkie produkowane tu sery i zdecydowaliśmy się na lokalnego cheddara.
W sobotę wcześnie opuściliśmy kemping i pojechaliśmy do Nakuru na zakupy. Znalazłem miejsce gdzie ze starych opon dorobiono nam podkładki pod poduszki karoserii. Ruszyliśmy w stronę Eldoret, przy granicy z Ugandą, piękną drogą wśród wzgórz i pól uprawnych. Nie dziwiło nas, że tak dużo Anglików osiedliło się tu w przeszłości – krajobrazy do złudzenia przypominały nam Kent w południowo-wschodniej Anglii. Po drodze minęliśmy głęboki wąwóz przez który przerzucony był niewielki mostek. Serpentynami górskimi z zapierającymi dech w piersiach widokami dotarliśmy do Eldoret, średniej wielkości miasta w którym działała wytwórnia serów. Nie myśleliśmy o tym wcześniej, że tak ciężko będzie dostać żółte sery. Zarówno Etiopia jak i Kenia była pod tym względem serową pustynią. W Eldoret dopadła nas ulewa z gradobiciem, ale nie przeszkodziło nam to w zakupach. W przyzakładowym sklepiku dostaliśmy do spróbowania wszystkie produkowane tu sery i zdecydowaliśmy się na lokalnego cheddara.
Droga powoli zmieniała się z gładkiego asfaltu w asfalt z głębokimi dziurami, by w końcu zmienić się w bardzo wyboistą drogę gruntową. Niestety nie udało nam się dojechać do wyznaczonego na dzisiaj celu ponieważ Holendrzy złamali amortyzator i urwali jego mocowanie. Na noc zatrzymaliśmy się na kempingu w Kitale.
Następnego dnia nasi znajomi wczesnym rankiem pojechali do miasta szukać części zamiennych i warsztatu, który by zaradził ich kłopotom z samochodem. My zostaliśmy na kempingu i próbowałem założyć na poduszki karoserii dorobione z opon podkładki. Niestety śruby były dosyć zapieczone i by je odkręcić trzeba było zdjąć zderzak. Bałem się, że mogę te śruby ukręcić więc pojechaliśmy do warsztatu gdzie samochód naprawiali Holendrzy.
Po kilku godzinach podkładki były założone i kosztowała nas to około 40 PLN. Holendrzy też naprawili swoje szkody i ruszyliśmy do małego kempingu za miastem, prowadzonego przez osiadłych tu Anglików. Mieszkali oni w uroczym, małym wiejskim domku, a ogród przeznaczyli na obozowisko. Do dyspozycji podróżników były duże, w pełni wyposażone namioty. My oczywiście spaliśmy w swoich samochodach.
Przywitał nas Richard, ekscentrycznie wyglądający starszy pan, którego pochodzący z arystokracji ojciec, były wojskowy, osiadł w Kenii zaraz po drugiej wojnie światowej. Jako, że ziemia była tu tania kupił jej 800 hektarów i rozpoczął gospodarowanie. Farma rozwijała się powoli, korzystając z preferencyjnych kredytów. Niestety w momencie odzyskania przez Kenię niepodległości musieli oni sprzedać całą ziemię ponieważ nie mieli kenijskiego obywatelstwa. Został im do dyspozycji dom wraz z przyległymi do niego ogrodami.
niedziela, 5 września 2010
Kenia, Nairobi 11-12,08,2010
Rankiem, korzystając z miejscowych mikrobusów pojechaliśmy do centrum miasta. Najważniejszą sprawą było wbicie do paszportów pieczątek potwierdzających wjazd do Kenii, oraz podbicie CPD. Nie mogliśmy tego zrobić przekraczając granicę przy Jeziorze Turkana, bo nie było tam odpowiednich służb, ale w stolicy załatwienie tych formalności było bezbolesne i nie zajęło zbyt dużo czasu. Resztę dnia poświęciliśmy na włóczenie się po centrum. miasta. W jednej z kawiarni przysiedliśmy się do stolika przy którym siedziała Teri, młoda matka dwóch synów, i porozmawialiśmy sobie trochę na temat życia w Kenii. Teri prowadziła własny biznes i zajmowała się handlem używanymi rzeczami z Europy i z USA. Nie była z pracy zbyt zadowolona, ale stwierdziła, że za bardzo nie ma wyboru i będąc samotną matką musi zajmować się tym co przyniesie jej profity i pozwoli utrzymać rodzinę. Zapytaliśmy ją, czy tak samo jak w Etiopii kobiety pracują tu bardzo ciężko fizycznie i stwierdziła, że tak. Dlatego bardzo popularny jest wśród kobiet kenijskich ruch „Nie dla ojców” bo lepiej być samotną matką niż mieć w domu księcia i spełniać jego wszelkie zachcianki.
Wieczorem wróciliśmy na kemping. Przestrzega się turystów by nie poruszali się samotnie po zachodzie słońca i by używali taksówek. My wróciliśmy z miasta mikrobusikiem i ciągle sporo osób poruszało się po ulicach. Jak stwierdziła Teri bezpieczeństwo na ulicach Nairobi bardzo się poprawiło w ciągu kilku ostatnich lat, bo jeszcze jakiś czas temu w ciągu dnia nie można było rozmawiać przez telefon komórkowy z obawy przed jego utratą. Teraz miasto patrolują zastępy policji w cywilnych ubraniach i jest znacznie bezpieczniej.
Na kempingu spotkaliśmy naszych znajomych Holendrów i zaczęliśmy planować wspólny wyjazd do Ugandy.
Rano chcieliśmy razem wyjechać z Nairobi, ale okazało się, że auto Holendrów wymaga naprawy, bo urwały się poduszki mocujące karoserię do ramy. My natomiast wyruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu gum amortyzatorów i po ich zdobyciu pojechaliśmy na znany nam kemping na farmie Kembu. Spotkaliśmy tam parę młodych Anglików podróżujących starą Toyotą, którzy mieszkali na tym samym kempingu w Nairobi. Opowiedzieli nam o swoich przeżyciach związanych z przeprawą z Assuanu do Wadi Halfa. Zostali wprowadzeni w błąd przez człowieka sprzedającego bilety i musieli spędzić w Asuanie 10 dni.
Wieczorem wróciliśmy na kemping. Przestrzega się turystów by nie poruszali się samotnie po zachodzie słońca i by używali taksówek. My wróciliśmy z miasta mikrobusikiem i ciągle sporo osób poruszało się po ulicach. Jak stwierdziła Teri bezpieczeństwo na ulicach Nairobi bardzo się poprawiło w ciągu kilku ostatnich lat, bo jeszcze jakiś czas temu w ciągu dnia nie można było rozmawiać przez telefon komórkowy z obawy przed jego utratą. Teraz miasto patrolują zastępy policji w cywilnych ubraniach i jest znacznie bezpieczniej.
Na kempingu spotkaliśmy naszych znajomych Holendrów i zaczęliśmy planować wspólny wyjazd do Ugandy.
Rano chcieliśmy razem wyjechać z Nairobi, ale okazało się, że auto Holendrów wymaga naprawy, bo urwały się poduszki mocujące karoserię do ramy. My natomiast wyruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu gum amortyzatorów i po ich zdobyciu pojechaliśmy na znany nam kemping na farmie Kembu. Spotkaliśmy tam parę młodych Anglików podróżujących starą Toyotą, którzy mieszkali na tym samym kempingu w Nairobi. Opowiedzieli nam o swoich przeżyciach związanych z przeprawą z Assuanu do Wadi Halfa. Zostali wprowadzeni w błąd przez człowieka sprzedającego bilety i musieli spędzić w Asuanie 10 dni.
Kenia, do Nairobi 08-10,08,2010
Kembu Camp to popularne miejsce postoju dla ciężarówek wiozących turystów dookoła Afryki. Ciężarówki te są przerobione na terenowe autobusy, a niektóre nawet mają na swym pokładzie miejsca do spania. Widzieliśmy taki niemiecki hotelowiec na kołach który zabierał około 25 pasażerów.
Rano odwiedził nas właściciel kempingu, którego przodkowie sprowadzili się do Kenii 5 pokoleń temu i założyli tu farmę. Mała farma to w tych warunkach 800 hektarów, duża ponad 2000. Andrew ciekawie naświetlił nam problemy z somalijskimi piratami widziane oczami Kenijczyka. Zanim somalijczycy zaczęli porywać statki, wody terytorialne Somalii i Kenii były regularnie nawiedzane przez chińskie kutry rybackie. Pod osłoną nocy Chińczycy plądrowali miejscowe łowiska, korzystając z tego, że nie było odpowiednich środków by temu zapobiec. Wielka przetwórnia czekała na wodach eksterytorialnych, a kutry rabowały co tylko się dało, niszcząc jednocześnie sieciami ekosystem dna morskiego. Położyło to na łopatki miejscowych rybaków bo ryb było coraz mniej. Teraz Chińscy rabusie, w obawie przed piratami, przesunęli się na południe i Kenijskie łowiska powoli się odradzają.
To czego nie mogło wyegzekwować międzynarodowe prawo wyegzekwowali piraci.
Bianca i Joost wyruszyli w odwiedziny do swych znajomych prowadzących farmę różaną nad jeziorem Naivasha, my natomiast postanowiliśmy zostać na kempingu jeszcze jeden dzień i trochę sobie odpocząć. W barze zebrało się sporo podróżników i w miłej atmosferze spędziliśmy wieczór.
Następnego dnia wyjechaliśmy z Kembu do Nakuru i spędziliśmy tam dosyć sporo czasu, nie mogąc odmówić sobie wizyty w chińskiej restauracji. Objedzeni ruszyliśmy nad jezioro Naivasha i okrążyliśmy je spotykając po drodze stada zebr, antylop, żyraf i naszych znajomych Holendrów. Byli zdziwieni, że jeszcze nie dotarliśmy do Nairobi, ale po co się spieszyć?
Zanocowaliśmy na dużym kempingu nad jeziorem i rankiem poszliśmy oglądać hipopotamy. Ze względu na nie, teren na którym można rozbić obóz otoczony jest elektrycznym płotem, bo sympatyczne hipcie przodują wśród dzikich zwierząt Afryki i zabijają co roku najwięcej ludzi.
Nad jeziorem poznaliśmy sympatycznego pana z trójką synów. Pan urodził się w Kenii w rodzinie hinduskich emigrantów. Później wyjechał do Anglii, po jakimś czasie wrócił i zajmował się handlem pomiędzy Afryką a resztą świata. Jego żona prowadzi organizację charytatywną i pomaga szpitalom w różnych państwach Czarnego Lądu z wyjątkiem Kenii. Jest tym bardzo sfrustrowana, ale nie może nic zrobić bo lokalni urzędnicy żądają potężnych łapówek za chęć pomocy potrzebującym. Ogólnie sytuacja w Kenii bardzo się pogarsza z winy ludzi w rządzie, którzy zajęci nabijaniem własnych portfeli nie dbają o kraj powoli zmierzający w poważne tarapaty.
Wieczorem dojechaliśmy do Nairobi, do małego kempingu prowadzonego przez mieszkającego tu Niemca. Ciasno, ale przyjemnie i miłe towarzystwo podróżników.
Rano odwiedził nas właściciel kempingu, którego przodkowie sprowadzili się do Kenii 5 pokoleń temu i założyli tu farmę. Mała farma to w tych warunkach 800 hektarów, duża ponad 2000. Andrew ciekawie naświetlił nam problemy z somalijskimi piratami widziane oczami Kenijczyka. Zanim somalijczycy zaczęli porywać statki, wody terytorialne Somalii i Kenii były regularnie nawiedzane przez chińskie kutry rybackie. Pod osłoną nocy Chińczycy plądrowali miejscowe łowiska, korzystając z tego, że nie było odpowiednich środków by temu zapobiec. Wielka przetwórnia czekała na wodach eksterytorialnych, a kutry rabowały co tylko się dało, niszcząc jednocześnie sieciami ekosystem dna morskiego. Położyło to na łopatki miejscowych rybaków bo ryb było coraz mniej. Teraz Chińscy rabusie, w obawie przed piratami, przesunęli się na południe i Kenijskie łowiska powoli się odradzają.
To czego nie mogło wyegzekwować międzynarodowe prawo wyegzekwowali piraci.
Bianca i Joost wyruszyli w odwiedziny do swych znajomych prowadzących farmę różaną nad jeziorem Naivasha, my natomiast postanowiliśmy zostać na kempingu jeszcze jeden dzień i trochę sobie odpocząć. W barze zebrało się sporo podróżników i w miłej atmosferze spędziliśmy wieczór.
Następnego dnia wyjechaliśmy z Kembu do Nakuru i spędziliśmy tam dosyć sporo czasu, nie mogąc odmówić sobie wizyty w chińskiej restauracji. Objedzeni ruszyliśmy nad jezioro Naivasha i okrążyliśmy je spotykając po drodze stada zebr, antylop, żyraf i naszych znajomych Holendrów. Byli zdziwieni, że jeszcze nie dotarliśmy do Nairobi, ale po co się spieszyć?
Zanocowaliśmy na dużym kempingu nad jeziorem i rankiem poszliśmy oglądać hipopotamy. Ze względu na nie, teren na którym można rozbić obóz otoczony jest elektrycznym płotem, bo sympatyczne hipcie przodują wśród dzikich zwierząt Afryki i zabijają co roku najwięcej ludzi.
Nad jeziorem poznaliśmy sympatycznego pana z trójką synów. Pan urodził się w Kenii w rodzinie hinduskich emigrantów. Później wyjechał do Anglii, po jakimś czasie wrócił i zajmował się handlem pomiędzy Afryką a resztą świata. Jego żona prowadzi organizację charytatywną i pomaga szpitalom w różnych państwach Czarnego Lądu z wyjątkiem Kenii. Jest tym bardzo sfrustrowana, ale nie może nic zrobić bo lokalni urzędnicy żądają potężnych łapówek za chęć pomocy potrzebującym. Ogólnie sytuacja w Kenii bardzo się pogarsza z winy ludzi w rządzie, którzy zajęci nabijaniem własnych portfeli nie dbają o kraj powoli zmierzający w poważne tarapaty.
Wieczorem dojechaliśmy do Nairobi, do małego kempingu prowadzonego przez mieszkającego tu Niemca. Ciasno, ale przyjemnie i miłe towarzystwo podróżników.
Subskrybuj:
Posty (Atom)