Kembu Camp to popularne miejsce postoju dla ciężarówek wiozących turystów dookoła Afryki. Ciężarówki te są przerobione na terenowe autobusy, a niektóre nawet mają na swym pokładzie miejsca do spania. Widzieliśmy taki niemiecki hotelowiec na kołach który zabierał około 25 pasażerów.
Rano odwiedził nas właściciel kempingu, którego przodkowie sprowadzili się do Kenii 5 pokoleń temu i założyli tu farmę. Mała farma to w tych warunkach 800 hektarów, duża ponad 2000. Andrew ciekawie naświetlił nam problemy z somalijskimi piratami widziane oczami Kenijczyka. Zanim somalijczycy zaczęli porywać statki, wody terytorialne Somalii i Kenii były regularnie nawiedzane przez chińskie kutry rybackie. Pod osłoną nocy Chińczycy plądrowali miejscowe łowiska, korzystając z tego, że nie było odpowiednich środków by temu zapobiec. Wielka przetwórnia czekała na wodach eksterytorialnych, a kutry rabowały co tylko się dało, niszcząc jednocześnie sieciami ekosystem dna morskiego. Położyło to na łopatki miejscowych rybaków bo ryb było coraz mniej. Teraz Chińscy rabusie, w obawie przed piratami, przesunęli się na południe i Kenijskie łowiska powoli się odradzają.
To czego nie mogło wyegzekwować międzynarodowe prawo wyegzekwowali piraci.
Bianca i Joost wyruszyli w odwiedziny do swych znajomych prowadzących farmę różaną nad jeziorem Naivasha, my natomiast postanowiliśmy zostać na kempingu jeszcze jeden dzień i trochę sobie odpocząć. W barze zebrało się sporo podróżników i w miłej atmosferze spędziliśmy wieczór.
Następnego dnia wyjechaliśmy z Kembu do Nakuru i spędziliśmy tam dosyć sporo czasu, nie mogąc odmówić sobie wizyty w chińskiej restauracji. Objedzeni ruszyliśmy nad jezioro Naivasha i okrążyliśmy je spotykając po drodze stada zebr, antylop, żyraf i naszych znajomych Holendrów. Byli zdziwieni, że jeszcze nie dotarliśmy do Nairobi, ale po co się spieszyć?
Zanocowaliśmy na dużym kempingu nad jeziorem i rankiem poszliśmy oglądać hipopotamy. Ze względu na nie, teren na którym można rozbić obóz otoczony jest elektrycznym płotem, bo sympatyczne hipcie przodują wśród dzikich zwierząt Afryki i zabijają co roku najwięcej ludzi.
Nad jeziorem poznaliśmy sympatycznego pana z trójką synów. Pan urodził się w Kenii w rodzinie hinduskich emigrantów. Później wyjechał do Anglii, po jakimś czasie wrócił i zajmował się handlem pomiędzy Afryką a resztą świata. Jego żona prowadzi organizację charytatywną i pomaga szpitalom w różnych państwach Czarnego Lądu z wyjątkiem Kenii. Jest tym bardzo sfrustrowana, ale nie może nic zrobić bo lokalni urzędnicy żądają potężnych łapówek za chęć pomocy potrzebującym. Ogólnie sytuacja w Kenii bardzo się pogarsza z winy ludzi w rządzie, którzy zajęci nabijaniem własnych portfeli nie dbają o kraj powoli zmierzający w poważne tarapaty.
Wieczorem dojechaliśmy do Nairobi, do małego kempingu prowadzonego przez mieszkającego tu Niemca. Ciasno, ale przyjemnie i miłe towarzystwo podróżników.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz