Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

piątek, 26 listopada 2010

W drodze do Lusaki i Livingstone


Jadąc w stronę stolicy Zambii, Lusaki, postanowiliśmy odwiedzić tereny rezerwatu Mutinondo Wilderness. Przepiękne tereny z rozległymi zielonymi łąkami, granitowe skały w buszu, małe rzeczki i niewielka ilość ludzi, czyli wszystko to dlaczego zdecydowaliśmy się na podróż: dzika przyroda i my. Noc spędziliśmy w małym lasku z widokiem na malowniczą dolinę. Rano zebraliśmy się wypoczęci w dalszą drogę. W miejscowości Serenje zatrzymaliśmy się na obiad i poznaliśmy tam 70-cio letniego Amerykanina, który przyjechał tu 15 lat temu jako członek Korpusu Pokoju i postanowił już tu zostać. Siedzieliśmy przy stole na przeciw chudego, spalonego przez słońce, krótko ostrzyżonego Steve’a, który sącząc piwko za piwkiem opowiadał nam swoją historię. Skłócony z najbliższą rodziną krążył po świecie. Na 20 lat stracił kontakt z córką, osiadł w Zambii, poślubił lokalną kobietę, wybudował hotel i restaurację, zakupił kilka innych nieruchomości a aktualnie zaangażował się w projekt budowy sierocińca i dzięki sponsorom z USA ma nadzieję ukończyć go w ciągu najbliższego roku. Nadchodzący czas jest tym bardziej przez niego wyczekiwany, ponieważ udało mu się nawiązać ponownie kontakt z córką i czeka na jej już umówione odwiedziny.


1 października dotarliśmy do Lusaki. Miasto nas zaskoczyło swoim porządkiem. Na kempingu za miastem spotkaliśmy znajomych Belgów, których widzieliśmy już w Tanzanii i w Malawi. Wybierali się do Lubumbashi w Kongo bo Bjoern chciał odwiedzić miejsce w którym się urodził i gdzie spędził dzieciństwo. Wymieniliśmy się naszymi podróżnymi historiami i pogrzebaliśmy trochę przy samochodach.
Z Lusaki obraliśmy kierunek na Wodospady Wiktorii, po drodze zatrzymując się na usytuowanym na farmie kempingu. Poznaliśmy tam sympatyczną parę Szwajcarów: Michaela i Tatianę. Wybrali się w podróż po Afryce 4 lata temu i jakoś nie mogą wrócić do Europy. Przejechali trasę z Maroko do Kapsztadu i w Zambii dostali propozycję pracy. Następnie pracowali w Namibii, wrócili znowu do Zambii i teraz budują mały domek bo będą pracować tu jeszcze przynajmniej rok. Michael opowiadał nam, że ciężko było mu się przyzwyczaić do pracy w Afryce, a w szczególności do relacji przełożony-podwładny. Jakiekolwiek pobłażanie podwładnym jest odczytywane jako słabość i wykorzystywane przeciwko szefowi. Zlecone zadania są wykonywane porządnie jeżeli wywiera się dużą presję na podwładnych. Z drugiej strony większość szefów zachowuje się dosyć chamsko wobec swych pracowników, na każdym kroku pokazując, że są ważniejsi i lepsi od nich.
4 października spędziliśmy na kempingu ogarniając się przed dalszą drogą. Pranie, sprzątanie, mycie samochodu – zajęcia nudne, ale trzeba je co jakiś czas wykonać by nie odstraszać od siebie poznanych po drodze ludzi.


Następnego dnia dojechaliśmy do Livingstone, miasta położonego przy Wodospadach Wiktorii, na granicy z Zimbabwe. Spędziliśmy tam 3 dni, odpoczywając i zbierając siły przed dalszą podróżą. Chcieliśmy zobaczyć wodospady od strony Zambii, ale obsługa parku narodowego powiedziała nam, że w chwili obecnej jest tak mało wody, że po stronie zambijskiej można podziwiać zaledwie dwie małe strugi spływające ze skał. Postanowiliśmy, że wodospady zobaczymy więc od strony Zimbabwe, w miejscowości o nazwie Victoria Falls.
8 października bez przeszkód przekroczyliśmy granicę pomiędzy Zambią i Zimbabwe.

On the road to Lusaka and Livingstone

Driving towards Zambia’s capital city, Lusaka, we decided to stop off at the Mutinondo Wilderness, an area of vast, majestic landscapes. Beautiful stretches of open green meadow nestled among huge whaleback granite hills, dense tracts of bush, a series of streams and virtually no-one else around – an ideal place to enjoy the sights and sounds of nature in glorious seclusion. We spent the night at the edge of a woodland looking out onto a picturesque valley and awoke early next morning, refreshed and ready to continue on our way. When we reached the town of Serenje we stopped for lunch at a local inn, where we met a 70-year-old American who had arrived in Zambia 15 years earlier as a member of the Peace Corps and decided to stay. We sat at a table opposite the wiry, sun-scorched and close-cropped Steve as he supped one beer after the other and treated us to episodes from his life story. At odds with his immediate family, he’d travelled around the world and lost touch with his daughter for nearly 20 years. Having decided to settle in Zambia he married a local woman and has since built a guesthouse and restaurant, as well as buying several plots of land. He’s currently building an orphanage, which, with the help of sponsors from the USA, is a project he hopes will be completed within the next year. The coming months are all the more eagerly anticipated by Steve, as he has managed to trace his daughter and has already arranged for her to fly out and visit him. Had time allowed, we could have stayed and listened to his tales for hours on end.
On the 1st of October we reached Lusaka, which struck us as surprisingly contemporary, clean and orderly. At a campsite on the outskirts of the city we met Bjoern and Nele, a Belgian couple who we’d earlier bumped into in both Tanzania and Malawi. They were on their way to Lubumbashi in DR Congo, as Bjoern wanted to revisit the city where he’d been born and spent the first years of his life. We swapped travel stories and the lads carried out some essential vehicle maintenance.
From Lusaka we moved on towards Victoria Falls, stopping along the way at a campsite located on a large farm. There we had the pleasure of meeting Michael and Tatjana, a couple of very seasoned travellers from Switzerland. They’d set off to journey around Africa four years earlier and somehow can’t seem to get around to going back home. They’d travelled from Morocco to Cape Town, and on reaching Zambia were offered a job. Having later worked in Namibia as well, they were now back in Zambia, where they were busy building a small house, as they plan to stay on and work there for the next 12 months. Michael told us that working in Africa takes some getting used to, particularly in terms of the relationship between a boss and his subordinates. Any hint of the person in charge turning a blind eye to irregularities in the work of his operatives is seen as a sign of his weakness and is readily exploited by those working under him. Tasks are carried out efficiently if sufficient pressure is exerted on those responsible for completing them. Unfortunately, this leads to a situation in which most bosses treat their workers with very little respect, taking every opportunity to show them exactly where their place is.
We spent the next day at the same campsite, catching up on correspondence, washing the car and tackling a mountain of laundry – all mundane, but essential tasks if one doesn’t want to scare off the people one meets on one’s travels.
By the 5th of October we’d reached the border between Zambia and Zimbabwe, stopping at Livingstone, the closest Zambian town to the Victoria Falls. We spent three days there, relaxing and recharging our batteries before the next leg of our journey. We had intended to visit the falls from the Zambian side of the border, but were rather put off when the national park rangers told us that it was now the height of the dry season and that what we’d be able to see from the Zambian vantage point would be two dribbles of water trickling over the rocks. Armed with this information, we resolved to wait until we got to the town of Victoria Falls in Zimbabwe in the hope of gaining a better view of one of the seven natural wonders of the world.
On the 8th of October we crossed from Zambia to Zimbabwe swiftly and with not even a hint of hassle.

czwartek, 25 listopada 2010

Kapishya Hot Springs, Zambia

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt, dwie godziny poświeciliśmy na oglądanie zwierząt i zwiedzenie miejsc, do których nie dotarliśmy poprzedniego dnia, po czym skierowaliśmy się drogą przecinającą park z południa na północ do miejscowości Mpika.

 
 
 

Było to ponad 200 kilometrów off roadu przez busz. Droga prowadziła przez koryta rzek, niektóre wyschnięte, a niektóre wypełnione wodą. Na jednej kilkusetmetrowej przeprawie wyschniętym, piaszczystym korytem rzeki zakopał się Defender z turystami i groziło nam, że nie zdążymy opuścić parku przed upływem 24 godzin od od chwili wjechania doniego. Land rower był jakąś przerobioną, wydłużoną wersją i ciągnął ciężką przyczepkę. Wyglądało na to, że nie wykopie się w najbliższym czasie, a utknął na samym początku przeprawy. Rozejrzałem się czy istnieje możliwość objechania tego miejsca i mimo, że piach był bardzo grząski zdecydowałem się to zrobić. Kierowca Defendera zdziwił się, że chcę pojechać boczkiem, ale w końcu noszenie koszulki z napisem TRASEK OFF ROAD do czegoś zobowiązuje. Ruszyłem z ciężkim sercem do przodu, Basia krzyknęła do mijanych, spoconych i czerwonych na twarzach ludzi z Defendera: „powodzenia” i nasz Patrol zaczął zapadać się w piachu. Skończyło się tylko na strachu i po kilku chwilach staliśmy na przeciwnym brzegu wyschniętej rzeki. W innym miejscu przekroczyliśmy bród zrobiony z wypełnionych piachem worków i też nie mieliśmy z pokonaniem tej przeszkody żadnych trudności. Ogólnie droga przez park był w dobrym stanie, nie było na niej tarki, ani dużych dziur. Jedyne co nam dokuczało to upał i muchy Tse Tse które boleśnie nas kąsały i aby się przed nimi uchronić musieliśmy pozamykać okna, co z kolei sprawiało, że w samochodzie było nieznośnie gorąco.






















Z parku wyjechaliśmy na 15 minut przed upływem ważności biletu i do pokonania pozostał nam jeszcze spory odcinek drogi przez góry, drogi która przypomniała nam szlak wzdłuż jeziora Turkana w Kenii - kamienny trial.



Do celu naszej podróży, gorących źródeł Kapishya dotarliśmy już po zachodzie słońca. Poznaliśmy właściciela tego miejsca, Marka, który jest 3 pokoleniem osadników z Wielkiej Brytanii. Jego dziad, bogaty arystokrata wykupił ogromne połacie ziemi, założył farmę i wybudował wielki dom w angielskim stylu. Teraz farmą zajmuje się starszy brat Marka i ma co robić, bo od wjazdu na teren posiadłości do jej środka jechaliśmy dobrą drogo około pół godziny.

Gorące źródła w Kapishya to dla nas fenomen geologiczny. Woda przeciska się przez szczeliny w skale by dotrzeć na głębokość 7 kilometrów i tam ogrzana, pod ciśnieniem wyrzucana jest na powierzchnię. Dzięki temu można pluskać się w naturalnym basenie, w wodzie o temperaturze 43 stopni. Początkowo myśleliśmy, że to żadna przyjemność w tak ciepłym klimacie siedzieć w gorących źródłach, ale po całym dniu jazdy było to naprawdę bardzo odprężające.


Mieliśmy okazję porozmawiać z Markiem na temat biedy i głodu w Afryce. Wydaje się, że jest kilka czynników powodujących słaby rozwój obszarów wiejskich Afryki południowej. Podstawowy problem to brak społecznej akceptacji dla ludzi którym wiedzie się choćby trochę lepiej od sąsiadów. Lokalna społeczność zrobi wszystko, by takim ludziom maksymalnie uprzykrzyć życie i pokazać im, gdzie jest ich miejsce w szeregu. Jeżeli jednak ktoś ma na tyle siły by chcieć polepszyć byt sobie i dzieciom to zgłaszają się do niego bracia i siostry którym wiedzie się gorzej i obowiązkiem bogatszego jest utrzymywanie biedniejszych. Nieważne, że braciom nie chce się zabrać za robotę, jesteś bogatszy więc płać. Drugim problemem jest niechęć do planowania. Wybieganie w przyszłość to dla większości ludzi tutaj totalna fikcja. Na przykład niszczą oni miejscowe lasy wyrąbując ogromne przestrzenie, nie sadząc nowych drzew i na pytanie co będzie jak już wszystko zniszczą wzruszają ramionami mówiąc, że jeżeli nie oni to ktoś inny wytnie te drzewa.

Słyszymy, że co roku malaria zbiera śmiertelne żniwo w Afryce, a ludność w Kapishya podarowane im moskitiery popruła i uszyła z nich sieci. Następnie w krótkim czasie wyłowili oni wszystkie ryby oraz narybek i przy okazji zatruli rzekę bo moskitiery są impregnowane środkiem owadobójczym.

Na koniec opowieść Marka która nam najbardziej przypadła do gustu. Pewien rolnik przyprowadził do niego chudziutką, zaniedbaną krowę i poprosił o jej wymianę na jakiś sprzęt rolniczy. Mark się zgodził, odrobaczył biedne zwierzę, wykarmił obsłużył swoim bykiem, a za kilka miesięcy ów rolnik przyszedł i oznajmił, że nie chce już sprzętu na który wymienił krowę, ale może zwierzę sprzedać i podał cenę od której włos na głowie się Markowi zjeżył. Na pytanie skąd taka astronomiczna kwota rolnik oznajmił, że krowa jest teraz zadbana, odrobaczona, wypasiona, a najważniejsze, że jest w ciąży więc musi dużo kosztować. Tak się robi biznes w Zambii.

Mark stwierdził, że mieszka w Afryce całe swoje życie ale tak naprawdę nie wie jak pomóc tutejszym ludziom. Jego przodkowie wybudowali szkoły i szpitale w okolicznych wioskach, a on sam pomaga dzieciom w edukacji, stara się rozwijać wśród ludzi przedsiębiorczość i niestety działalność organizacji NGO rozdających żywność tę przedsiębiorczość w ludziach zabija. Rozwój szkolnictwa i inwestycje w służbie zdrowia to najważniejsze rzeczy w jakich kraje rozwinięte mogą pomóc Afryce.

Rano wpadłem na pomysł by wyczyścić samochód. Zrobiłem wielki błąd i wyrzuciłem wszystko co było w aucie na zewnątrz. Myślałem, że uporamy się z pakowaniem do wczesnego popołudnia ale niestety pracowaliśmy do zachodu słońca, czyli do godziny 18. Zdołaliśmy zmęczeni ugotować kolację i szybko poszliśmy spać.


Następnego dnia wybraliśmy się na spacer do oddalonych o 10 km od źródeł wodospadów Chusa Falls. Ścieżka prowadziła przez poletka i busz. Większość terenu była wypalona. Zauważyliśmy już poprzednio wielkie zamiłowanie Zambijczyków do wzniecania pożarów. Kiedy przychodzi pora sucha ludzi dotyka jakaś opętańcza mania. Kto żyw łapie za zapałki, i podpala wyschnięty busz. Cały kraj płonie a ludzie się cieszą. Podczas spaceru musieliśmy uciekać przed ogniem i nie mogliśmy wracać tą samą drogą bo uniemożliwiły nam to płomienie. Pewien naukowiec z RPA policzył, że ilość dwutlenku węgla uwalnianego co roku do atmosfery podczas pożarów buszu w krajach południowej Afryki jest porównywalna do rocznej emisji tego gazu przez uprzemysłowioną Europę.








Następnego dnia obudziłem się z bólem nóg, 20 km zrobiło swoje. Kąpiel w gorących źródłach nieco pomogła i postanowiliśmy się zebrać w dalszą drogę. Mieliśmy w Kapishya spędzić jedną noc, zostaliśmy 3 i nie żałowaliśmy.

We got off to a very early-morning start and spent the first two hours after daybreak game viewing in South Luangwa, before heading north across the park towards Mpika – a drive of over 200 kilometres through the bush. The track led across a number of riverbeds, some entirely dry, others still fed by water. Arriving at a sandy, several-hundred-metre-wide crossing we came upon a firmly stuck Land Rover Defender, complete with German tourists. The vehicle was some kind of long, modified version and was towing a very heavy trailer. It had ground to a halt at the very start of the track leading across the riverbed and digging it out looked like it was going to be a slow and arduous process. As we had only a few hours left to leave the park within our allocated 24 hours, Adam got out to see whether there was any chance of bypassing the stranded obstacle. Despite the sand being very deep, he decide to have a go. The driver of the Land Rover looked very surprised that we were going to tackle an even worse stretch of sand than the one he’d got stuck in, but Adam, buoyed by the fact that he was wearing his TRASEK OFF-ROAD T-shirt, clearly fancied his chances. We moved off a little apprehensively, though I managed a confident shout of “good luck!” to the red-faced souls sweating away with shovels at the wheels of the Land Rover. Although our Patrol felt like it was sinking deeper with every centimetre, we managed to make it over to the other side of the riverbed in one slow, but steady crawl. Elsewhere we had to drive through a ford that was so deep that it had been lined with sandbags to make the crossing a little easier. The track through the park was generally in a very good state – no potholes or corrugations – the only unpleasant part of the journey being the huge numbers of hungry Tsetse flies eager to get their teeth into us, which made it necessary to keep our windows shut despite the intense heat.

We left the park with 15 minutes to spare before the validity of our tickets elapsed and were faced with a sizeable stretch of very stony and mountainous road, somewhat reminiscent of the one we’d taken along the eastern side of Lake Turkana in Kenya. Reaching our destination of Kapishya Hot Springs just after sunset, we were greeted by the owner, Mark – a second-generation Zambian with British roots. His grandfather, an English aristocrat who first came to Northern Rhodesia in the early 20th century, had bought a vast tract of land in the area, where he founded an estate complete with English-style manor house. The farm is now run by Mark’s brother, a job which no doubt keeps him fully occupied, as the drive along a very good road from the entrance gate to the mid-point of the estate took us half an hour.

The hot springs at Kapishya are a remarkable phenomenon. Under high pressure, water rises to the earth’s surface from a depth of around 7 kilometres, being forced through cracks in the rock and emerging at Kapishya in the form of a natural pool with a very bathwater-like temperature of 43°C. Initially, we thought it a bizarre idea to want to sit in a hot spring following a whole day of blistering daytime heat, but after a long day’s drive, in the cool of the evening, it proved to be an absolute godsend.

We had a chance to chat with Mark about various subjects, among them poverty and hunger in Africa. There are many factors restricting the development of rural areas in the southern part of the continent. One problem which we hadn’t been aware of is that there is a general lack of acceptance in local communities for those who try and better their own lot. This is perceived as trying to outdo one’s neighbour and those who attempt to do so are very poorly regarded by other members of their society. If someone, nonetheless, has enough energy and ambition to want to improve life for themselves and their children they can bank on the fact that other worse-off family members, no matter how distantly related, will expect to reap the benefits of this industriousness. That the relatives in question might be able-bodied but simply can’t be bothered to work is irrelevant; the principal is that those who are richer should give to those who are poorer. Another problem is an innate aversion to planning anything. Thinking ahead for most people seems to be a completely alien concept. Woodland clearance provides a good example: locals cut down large swathes of forest without planting any new trees, and when asked what will happen once all of the trees have gone and there are none left to fell they simply shrug their shoulders and say that if they don’t cut them down someone else will.

It’s a widely known fact that malaria claims millions of victims each year in Africa, yet when mosquito nets were handed out to locals in Kapishya they decided to use them as fishing nets instead. Within a short space of time they’d not only severely depleted their fish stocks, but also managed to poison the river with the permithrin that the nets had been impregnated with.

Our favourite of Mark’s anecdotes was about a certain farmer who came to him with a rather scrawny looking cow and asked if he could exchange it for an item of farm equipment. Having agreed to the exchange Mark set about feeding up the poor creature, getting it de-wormed and ultimately had it serviced by his bull. Several months later the farmer came back to him saying that he no longer had any need of the equipment that he’d exchanged his cow for, so would be happy to return said item and sell the cow to Mark instead, and proceeded to quote a staggeringly high price for the animal. When asked how he’d arrived at this astronomical valuation, the farmer replied that the cow was now in a much better state than it had been, as it was well-fed, de-wormed and, most importantly, pregnant, therefore must be worth a pretty penny!

Mark told us that he’s lived in Africa all his life, but still feels at a loss as to how best to help the local population. His forebears built a number of schools and hospitals for the communities living on their estate, whilst Mark himself offers support to children with their education and tries to help engender a spirit of entrepreneurship among the locals, which is often then thwarted by charities handing out food aid (if you work you don’t qualify for aid, so why bother working?). He’s come to the conclusion that education and healthcare are the two most vital issues which developed nations should be helping Africa with.



The next morning Adam decided that it was time to give our car a spring clean. This proved to be a huge mistake: we hauled everything that had been in the car out onto the surrounding grass and then spent the rest of the day trying to fathom how best to cram it all back in again. By sunset we were both exhausted, with just enough energy left to have supper and get to bed.

To make up for the frustrations of the previous day’s marathon packing session we set off next morning on a 10-kilometre walk to Chusa Falls. The footpaths led through fields, woodlands and bush. Most of this area had been burned quite recently. We’d already noticed that Zambians seem very fond of starting fires. Once the dry season arrives they seem to become overpowered by pyromanic tendencies. Everyone who can grabs a box of matches and begins to set fire to the parched vegetation. The entire country is set ablaze to the general satisfaction of the populace. Our walk to the falls turned into a run along some sections as we sprinted to get away from the bush fires, and we weren’t able to return using the same path as it was engulfed in flames. According to research carried out by a South African scientist the amount of CO2 released into the atmosphere each year by bush fires in southern Africa is comparable to the annual emission of this gas in industrialised Europe.

The next day we awoke with aching legs after our 20-km-long trek, but a final soak in the hot springs helped revive us sufficiently to be capable of moving on. We’d intended to stop at Kapishya for only one night, but stayed there for three instead and were very happy to have done so.

Obserwatorzy