Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

sobota, 19 lutego 2011

Bulawayo i Matopos

Był 22 październik i właśnie mijało pół roku od naszego wyjazdu z Polski. Uczciliśmy to siedząc cały dzień w mieszczącej się w budynku muzeum kawiarni, w mieście Bulawayo. Zwiedziliśmy też muzeum i podziwialiśmy jego zbiory sztuki współczesnej. Następnego dnia pojechaliśmy do centrum na zakupy. Zostawiliśmy samochód na ulicy i gdy po krótkiej wizycie w sklepie wróciliśmy do niego usłyszałem głośny syk powietrza. Ktoś przebił bok opony prawdopodobnie po to by móc nas okraść w momencie zmiany koła. Odjechałem kawałek na główną ulicę i rozglądając się dookoła zabrałem się za zdejmowanie zapasu. Po chwili pojawił się przy nas jegomość który stanął obok naszego samochodu i udawał, że się w ogóle nami nie interesuje. Wziąłem do ręki duży klucz, chwilę popatrzyliśmy sobie w oczy po czym nasz złoczyńca zrezygnował i odszedł. Później pomyślałem, że mogłem mu przyłożyć za zniszczoną oponę i za to, że w wielkim skwarze musiałem zmieniać koła.

Tego dnia dojechaliśmy do Parku Narodowego Matopos, gdzie spędziliśmy kolejne dwie noce. Magiczna kraina, która tak zauroczyła Rhodes’a, że zakupił tu kilkadziesiąt tysięcy hektarów ziemi i wybrał to ją na miejsce swojego ostatniego spoczynku. Poruszając się pomiędzy fantazyjnymi skalnymi formacjami cieszyliśmy oczy i raczyliśmy dusze nieskalaną ludzką ręką naturą. Cieszyliśmy się, że miejsca takie jak to chroni się przed największymi dewastatorami – ludźmi i przez głowy przeszła nam myśl, że być może świat nie zwariował do końca i wszyscy zrozumiemy, że potrzebujemy świeżego oddechu, bo ciężko być szczęśliwym i zdrowym żyjąc otoczonym betonowymi bunkrami.
 
 








Bulawayo and Matopos

It was the 22nd of October, marking the end of six months since we’d left Poland. We celebrated by spending the entire day in Bulawayo’s National Gallery, firstly admiring its collection of modern art and then whiling away the rest of the day sampling the homemade fare in the gallery’s excellent café. The following day we set about doing some shopping in the town centre, parking our vehicle on a busy street. We returned after no more than 20 minutes to the sound of loud hissing emanating from one of the car’s wheels; someone had driven a knife into the tyre wall, presumably in an attempt to see what they could pilfer whilst we were distracted with having to change the wheel. There was enough air left in the tyre to drive a short distance to the city’s main thoroughfare, where Adam began to remove one of the spare wheels. Shortly afterwards a young fellah turned up and casually stood alongside our car trying his best to look completely uninterested in us. Wielding an enormous spanner in his hand and looking as irate as a man who has just had one of his tyres slashed and is having to change a 32” wheel in sweltering conditions, Adam stared intently at the would-be felon, who quickly realised that it wouldn’t be worth his while to hang around and promptly walked away.

That same day we drove across to the Matopos National Park, where we spent the next two nights. This magical land so enchanted Cecil Rhodes that he bought up several thousand hectares of it and chose it as his final resting place. Wandering around through the park’s fantastic rock formations was an immense feast for the senses and felt hugely uplifting. It’s good to know that places such as this are protected from the greatest of devastating forces – humans; perhaps, after all, the world hasn’t gone completely mad and we do all realise that we need space to breathe, and that health and happiness are difficult to achieve living amidst concrete bunkers.

piątek, 18 lutego 2011

Wielkie Zimbabwe

Po noclegu w lesie, w pobliżu tamy Kyle, wczesnym rankiem dojechaliśmy do ruin Wielkiego Zimbabwe. Podziwialiśmy pozostałości zabudowań średniowiecznego królestwa. Naszą przewodniczką była Miriam, która opowiedziała nam trochę o wielkim głodzie w 2008 roku. W tamtym czasie, z solidnej, ważącej 90 kg wysokiej kobiety zmieniła się w 50 kg szczypiora. Ludzie przymierali głodem płacąc wysoką cenę za nieopanowaną rządzę pozostania przy władzy dyktatora Mugabe.
Wielkie Zimbabwe zrobiło na nas „wielkie” wrażenie. Na potężnym terenie znajdują się ruiny królewskiej siedziby, świątyni oraz wielu innych zabudowań. Na górującym nad okolicą, otoczonym murem wzgórzu, znajdują się pozostałości twierdzy. Prowadzi do nich wąska, w pewnym momencie biegnąca w szczelinie skalnej, droga. Ponieważ było gorąco, nasza przewodniczka ciężko oddychając z wysiłku stwierdziła, że my biali nie mamy kondycji i powinniśmy trochę odpocząć. Zgodziliśmy się, bo nie chcieliśmy narażać Miriam na atak serca i usiedliśmy pod potężną skałą. W pewnym momencie coś z hukiem upadło nam pod stopy i myśleliśmy, że to gałąź z drzewa. Kiedy „gałąź” zaczęła się ruszać dostrzegliśmy przerażeni, że to jednak wąż, który podniósł się do pozycji umożliwiającej atak. Nasza trójka rozbiegła się w różnych kierunkach, a przewodniczka patrzyła na nas później podejrzliwie, gdyż taka sytuacja przydarzyła jej się pierwszy raz w życiu i pewnie wchodziły tu w grę jakieś czary, które musiały mieć coś wspólnego z nami.
Robiło się coraz upalnej i z wielką przyjemnością skorzystaliśmy z naturalnej klimatyzacji położonego niedaleko wzgórz świątyni. Powietrze przechodząc przez 5-cio metrowej grubości, ułożony bez zaprawy, kamienny mur ochładza cię o kilkanaście stopni i przyjemnie chłodzi rozgrzane do czerwoności ciała.







Zwiedzając to historyczne miejsce mieliśmy okazję poznać chińskiego ministra kultury, który zamienił z nami kilka słów. Facet jeździ po całym świecie i odwiedza miejsca światowego dziedzictwa UNESCO. Niedawno był w Polsce, odwiedził Wieliczkę i Oświęcim, teraz Afryka, a niedługo Ameryka Południowa – taka pracy podobała by mi się z pewnością ale chyba nie mam na nią szans. Zwiedzanie zakończyliśmy odwiedzając niewielkie muzeum.


Great Zimbabwe
After a night spent in woodlands near the Kyle Dam, we arrived early next morning at the ruins of Great Zimbabwe – a UNESCO world heritage site. We were given a guided tour of the remains of the capital of the medieval Kingdom of Zimbabwe by Miriam, who also gave us an insight into Zimbabwe’s more recent history. She told us of the dire situation that had gripped the country in 2008, when food had been so scarce that this tall lady of ample proportions had been reduced to a mere wisp weighing barely 50 kg. People were on the brink of starvation, paying a very high price for Mugabe’s dictatorial nature and insatiable appetite for remaining in power.
True to its name, Great Zimbabwe made a great impression on us. The buildings of the Hill Complex, Great Enclosure and Valley Enclosure spread out across a huge area. Set on a rocky hill towering above the surrounding terrain are the remains of a fortress encircled by a 5-metre-high wall. The path leading up to this Hill Complex is very steep and narrow, leading at one point through a crack in the rock.
It was an extremely hot and relentlessly sunny day, and Miriam, sweating profusely and wheezing heavily, quickly came to the conclusion that we white people are so unfit and not used to the heat that we should rest a little. Fearful of our guide succumbing to a heart attack, we readily agreed to her suggestion and sat down beneath an enormous rock ledge. As we sat chatting, suddenly there was a loud rustling overhead and a huge thud as something came hurtling to the ground, landing at our feet. Assuming that it was a branch that had fallen from a tree, we were all horrified when we realised that it was moving, and was in fact a snake that was now sitting up in front of us, looking ready to pounce. Our fatigue evaporated instantly, each of us leaping to our feet and scrambling away in a different direction. For the rest of the morning Miriam remained very wary of us, repeatedly saying that this was the first time in her life that anything like this had ever happened to her, and was probably convinced that some form of black magic linked to us lay at the root of the problem.
It was getting hotter by the minute, so it was with immense pleasure that we took advantage of the natural air-conditioning afforded by the Great Enclosure set on a nearby hill. As the air passes through the 5-metre-thick dry stone wall surrounding this complex it cools by several degrees and becomes a wonderfully refreshing breeze.
Whilst visiting the ruins we met China’s culture minister, who seemed quite excited on learning that we were from Poland. He was busy on a globetrotting tour of UNESCO’s world heritage sites and had recently been in Poland, visiting Auschwitz and the salt mines at Wieliczka. Now he was on the African leg of his odyssey, and when that was completed he was planning to move on to South America – nice work if you can get it! We ended our tour at a small on-site museum detailing the history of the ruins and medieval kingdom.

Góry Vumba

Wiedzieliśmy już, że nasz przewodnik po Zimbabwe jest mocno nieaktualny, ale postanowiliśmy zaryzykować i odwiedzić farmę na której można było kupić prawdziwy ser. Mieliśmy problem ze znalezieniem tegomiejsca, ale szczęśliwie natknęliśmy się na starsze małżeństwo w samochodzie i poprosiliśmy o pomoc. Okazało się, że byli to Tuffy i Hugh, właściciele poszukiwanej przez nas farmy. Niestety nie wytwarzali już serów ale zaprosili nas na przejażdżkę po swoich polach, na których uprawiali kawę. Przygotowywali się do zbiorów i martwił ich brak opadów – brak wody mógł spowodować słabe plony.



Farma jest przepięknie usytuowana wśród wzgórz i z wielką przyjemnością podziwialiśmy jej wspaniałe krajobrazy. Po przejażdżce Tuffy i Hugh zaprosili nas do siebie na noc. Poznaliśmy u nich inne małżeństwo Christine i Ross, którzy mieszkali w pobliżu na swojej farmie.

Po wspaniałej kolacji (był produkowany na domowe potrzeby ser) rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach i przy dźwiękach Chopina, ze szklaneczką czegoś mocniejszego w dłoniach mieliśmy okazję nieco porozmawiać o przeszłości, teraźniejszości i niepewnej przyszłości. Hugh wykorzystuje swoje wieloletnie doświadczenie w uprawie kawy by raczyć podniebienia smakoszy jej wybornym aromatem. W pracy pomaga mu syn Robert, który dzieli swój czas pomiędzy mieszkającą w USA rodziną, a Zimbabwe. Aby zabezpieczyć się przed wahaniami cen w skupie ziarna postanowili wypromować własną markę kawy o nazwie Leopard Forest.

Mieliśmy okazje zapoznać się z procesem technologicznym po zbiorach: mycie, suszenie, wyłuskiwanie ziaren, kolejne suszenie i sortowanie ziarna – wszystkie te zabiegi mają duży wpływ na smak „małej czarnej”. Popularna rozpuszczalna Nesca jest prawdopodobnie robiona z odpadów pozostałych po opisanym procesie technologicznym.


Następnego dnia pożegnaliśmy naszych gospodarzy i pojechaliśmy do, niedaleko mieszkających, Christine i Ross’a. Ross jest pasjonatem podróży po Afryce i miał w swojej bibliotece czasopisma opisujące przejazd przez Angolę i Konga. Postanowił podarować nam te czasopisma, byśmy mogli dobrze przygotować się do dalszej drogi. Zostaliśmy ugoszczeni obiadem i obdarowani pismami podróżniczymi. Po tak ciepłym przyjęciu i gościnie u Tuffy i Hugh, oraz u Christine i Ross’a naprawdę bardzo wzruszeni opuszczaliśmy Góry Vumba i skierowaliśmy naszego Patrola do ruin Wielkiego Zimbabwe.



The Vumba Mountains

By now we knew that our guidebook to Zimbabwe was seriously out of date, but decided nonetheless to visit a farm recommended therein – the principal attraction being the prospect of being able to buy some of the cheeses produced there. After a long drive along a poorly maintained dirt road leading through vast areas of woodland in the process of being felled, just as we began to think that we’d never manage to find the farm, we came across a couple in a car and flagged them down to ask for directions. It turned out that the car’s occupants, Tuffy and Hugh, were the owners of the farm we were looking for. Sadly, they no longer made cheese commercially, but to make up for our disappointment invited us to come for a walk and a drive around the fields of their coffee plantation. They were preparing to harvest a fresh crop and were concerned about how negative an impact the recent lack of rain would have on the yield.

The farm is set amid stunningly beautiful landscapes of rolling, wooded hills, and it was with immense pleasure that we admired its fine vistas. Having already treated us to a guided tour, Tuffy and Hugh then invited us to spend the night at their home – an offer we were truly delighted to accept. That evening we also met Christine and Ross, a couple who lived on a neighbouring farm.

After a delicious supper (which included the famous Vumba cheese, now made for home use only) we settled into the farmhouse’s comfy armchairs and with drinks in hand and Chopin playing softly in the background, had a chance to chat about the past, the present and the uncertain future. Hugh puts his wealth of experience in coffee growing to excellent use producing high quality beans to satisfy the most discerning of palates. He works in tandem with his son, Robert, who divides his time between Zimbabwe and his family in the USA, where he markets the farm’s very own brand of coffee: Leopard Forest.

Robert introduced us to the technological process involved in preparing coffee beans once they’ve been picked: washing, drying, removing the skins of the coffee cherries, further drying and sorting – each of these processes has a significant impact on the taste of the coffee.

The following morning, after a hearty breakfast and having been given a food parcel for good measure, we bid our astoundingly hospitable hosts farewell and drove a short distance to visit Christine and Ross. Ross has a passion for African travel and told us that he had a few off-road magazines featuring articles about journeys through Angola and Congo which he could give us to help us plan our onward route. Not only were we gifted these magazines, but we were also invited to stay for lunch. Feeling wonderfully refreshed and overwhelmed by the tremendous warmth and generosity we’d encountered in the Vumba Mountains, later that day we headed south towards Masvingo and the ruins of Great Zimbabwe.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Zimbabwe, Wschodnie Highlandy


W poniedziałek 18 października dojechaliśmy do Nyanga, gdzie w małym warsztacie wymieniliśmy olej w skrzyni biegów. Pracujący w warsztacie mechanik zaczął cicho, tak by nikt inny nie słyszał, opowiadać nam o sytuacji politycznej w kraju. Mówił, że dwa lata temu mieszkało w Nyanga wielu białych, którzy prowadzili prywatne firmy, między innymi i ten warsztat samochodowy. Około 15 różnych firm zostało przejętych przez jedną osobę związaną z reżimem i doprowadzonych zostało do ruiny. Biali mieszkańcy musieli opuścić swoje domy i rozjechali się po świecie. Podczas naszej rozmowy do warsztatu zawitał pewien jegomość, na widok którego nasz rozmówca zamilkł. Jak się później dowiedzieliśmy był to pracownik służby bezpieczeństwa, który przyszedł sprawdzić kto i po co zawitał do jego miasteczka. Pożegnaliśmy się z mechanikiem i pojechaliśmy do parku narodowego Nyanga. Na jego obrzeżach znajduje się hotel, który w przeszłości był częścią posiadłości, której właścicielem był Cecil John Rhodes – przedsiębiorca, polityk, wizjoner, który miał wielki wpływ na historię południa Afryki na przełomie XIX i XX wieku. Dość powiedzieć, że człowiek ten zarządzał z ramienia Korony Brytyjskiej terenami dzisiejszego Zimbabwe i Zambii, które wówczas nosiły nazwę Rodezji (od jego nazwiska) i był założycielem firmy wydobywającej diamenty w Kimberley, w dzisiejszym RPA. Odwiedziliśmy ten hotel z nadzieją, że napijemy się tam dobrej kawy, ale kelner (sądząc po stroju pełniący też rolę ogrodnika) zaproponował nam rozpuszczalną Ricoffy. Nieco rozczarowani pojechaliśmy zwiedzić park i włóczyliśmy się po nim do końca dnia. Na noc zatrzymaliśmy się w leśnej przecince i spędziliśmy miły wieczór przy małym ognisku bo było wyjątkowo zimno.




Następnego dnia pojechaliśmy do znajdujących się na granicy z Mozambikiem gór Vumba. Jeździliśmy gruntowymi drogami po porośniętych lasami wzgórzach i rozkoszowaliśmy się widokami na głębokie doliny. Postanowiliśmy odwiedzić Leopard Rock Hotel, w/g naszego przewodnika ulubiony hotel brytyjskiej Królowej Matki. Usiedliśmy na nasłonecznionym tarasie i po zapoznaniu się z menu postanowiliśmy się wykosztować i zamówić kawę. Bardzo miły starszy pan o przyjemnym basowym głosie przyjął zamówienie i po kilkunastu minutach pojawił się ze szklanym dzbanem jakiego używa się do parzenia kawy w papierowych filtrach. Dzban był pęknięty, czego nie zauważył nasz miły kelner, i po chwili biały obrus zalany był kawą. Poprosiliśmy pana o interwencję, ten porwał dzban oblewając nasze i swoje spodnie, wypowiedział adekwatne do sytuacji słowo „shit”, z półki porwał sosjerkę, przelał do niej to co zostało z zamówionej kawy i dumny postawił ją na wielkiej plamie na obrusie. Po chwili strącił szklany dzban na podłogę i powiedział, że nic nie szkodzi bo i tak był pęknięty. Wyobraziliśmy sobie, że Królowa Matka była tu obsługiwana w ten sam sposób i już nic nie było w stanie zepsuć nam dobrego humoru. Oczywiście właściciele hotelu, na fali ‘reform’ Mugabego, także się niedawno zmienili.




Zimbabwe’s Eastern Highlands

On Monday the 18th of October we reached the town of Nyanga, where we stopped at a small garage to have the oil changed in our car’s gearbox. The mechanic who attended to us started speaking in hushed tones about his country’s current political situation. He told us that several years ago there’d been many white residents in Nyanga running small businesses, including the garage we’d come to. Subsequently, some 15 firms were taken over by a local man connected to the ruling regime, who rapidly led to the failure of each of his newly acquired enterprises, whilst their former owners were forced to leave their properties and seek refuge abroad. As we listened intently to what he had to say a man clad in a cream-coloured suit suddenly appeared inside the garage, and as soon as the mechanic caught sight of him the conversation stopped dead. We quickly realised that someone dressed so incongruously probably hadn’t planned on visiting the workshop that day, and, sure enough, we later discovered that he was an agent of the national secret service, who’d come to investigate what we were doing on his patch.

Oil change completed, we bid the mechanic farewell and made our way to Nyanga National Park, starting with a visit to the Rhodes Hotel located on the park’s outskirts. In the 19th century the hotel had been one of the many residences owned by businessman, politician and visionary Cecil John Rhodes – a hugely influential figure in the history of southern Africa. Sanctioned by the British Crown he’d governed the territories of present-day Zimbabwe and Zambia, which he immodestly named Rhodesia, and founded the De Beers diamond mining company in Kimberley, modern-day South Africa. We called at the hotel thinking that it would be a fine place to get a decent cup of coffee, but the waiter (who, judging from his muddied attire, probably also tended the property’s extensive gardens) could only offer us Ricoffy – a fairly uninspiring blend of instant coffee and chicory. Having decided to skip the planned coffee break we set about visiting the national park, which boasts Zimbabwe’s highest peak, though we never actually got to see it as the entire park was shrouded in low-lying clouds, lending an air of fairytale mystery to our trip. We stopped for the night in a forest clearing and lit a small fire to ward off the chill of the evening. The following morning we moved on towards the Vumba Mountains, which skirt the Mozambican border. The dirt roads leading through the mountains were flanked by wooded slopes which here and there opened out onto beautiful views of the steep-sided valleys below. We resolved to pay a visit to the Leopard Rock Hotel, which, according to our guidebook, had been one of the late Queen Mother’s favourite hotels. Its attractive terrace was bathed in sunshine as we took a seat at one of its tables. Having perused the lunchtime menu we chose to treat ourselves to coffee and apple crumble. A very charming elderly waiter with a velvety baritone voice took our order and within twenty minutes reappeared carrying a glass jug full of freshly filtered coffee. Sadly, the jug was cracked, which our amiable waiter hadn’t noticed, and within seconds the white tablecloth was drenched and stained. Having drawn the waiter’s attention to the leaky jug, he quickly picked it up, dripping coffee onto his trousers and exclaiming “Oh shit!” in his dulcet tones, before dashing off to fetch a sauceboat into which he transferred what was left of our brew and then proudly set it on the table in the middle of a now sizeable coffee puddle. A few minutes later he accidentally knocked over the glass jug that he’d set to one side and proclaimed that it was no matter that it was now broken, as it had already been cracked. We made a superhuman effort to stifle our laughter as we imagined the Queen Mother being waited on in similar fashion, and for the rest of the day nothing could dampen our elevated spirits. Needless to say, the hotel has also been taken over by new management within the past few years as part of Mugabe’s ongoing ‘reforms’.






Obserwatorzy