Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

piątek, 5 listopada 2010

Jezioro Malawi i granica z Zambią


20 września wylądowaliśmy w Senga Bay nad jeziorem Malawi. Tam na ładnie położonym ale nieco zaniedbanym kempingu spotkaliśmy sympatyczne małżeństwo: Rosemary i Dave z RPA. Sporo jeżdżą po świecie i często wybierają się swoją świetnie przygotowaną Toyotą 105 na podróże po Afryce. Samochód zapewnia im pełen komfort: namiot dachowy, system szuflad na miarę, zbiorniki na 300 litrów paliwa, lodówka z zamrażarką itd., czyli wszystko o czym marzy auto-podróżnik. Zaimponowały nam także bardzo ich umiejętności kulinarne: mieliśmy okazję zjeść pieczony na węglach drzewnych przepyszny chleb i rozkoszować się kiełbaskami ze strusia.
Wieczorem wskoczyliśmy do jeziora zażyć trochę ruchu. Ciepła woda, piaszczysta plaża a na niej tylko my i 6 towarzyszących nam wiernie miejscowych piesków.


Następnego dnia pojechaliśmy zwiedzić górskie tereny na drodze do Dedza. Zrezygnowani zajechaliśmy tam na stację benzynową i o dziwo, bez kolejek zatankowaliśmy naszego Patrola do pełna. Niestety moja ważność mojej wizy nie pozwalała na zwiedzenie południa kraju, ale po noclegu w górach postanowiliśmy wrócić do piaszczystych plaż i piesków.



W Dedza skorzystałem jeszcze z usług miejscowego mechanika który miał nasmarować wały. Całe podwozie było w tawocie, z wyjątkiem wałów oczywiście.





23 września zameldowaliśmy się na granicy. Oddaliśmy paszporty do kontroli ale coś było z nimi nie tak i pogranicznik zaprosił nas do swego biura. Powiedział mi, że powinienem było puścić Malawi wczoraj, bo oficer imigracyjny w Mzuzu nie potrafił policzyć do siedmiu i wystawił mi wizę o jeden dzień za długą, więc praktycznie przekroczyłem pobyt o 1 dzień. Nie zgodziłem się oczywiście z taką interpretacją słowa pisanego i dałem do zrozumienia by się nie wygłupiali bo nie mamy czasu na takie zabawy. Na to człowiek wyciągnął asa z rękawa i otworzył paszport Basi na stronie z wbitą na granicy wizą, a tam jak byk wielkimi bukwami napisane: pozwolenie na podróż ważne 7 dni. Zmroziło nas bo oznaczało to, że Basia przekroczyła swój pobyt w Malawi o 3 dni. Okazało się, że darmowa wiza dla obywateli brytyjskich nie jest wydawana automatycznie na 30 dni tylko na czas o jaki się wystąpi, nie dłuższy niż 30 dni. Jako, że ja byłem zmuszony do wystąpienia o wizę tranzytową Basi z automatu wbito do paszportu też tranzyt tyle że z datą wjazdu do kraju. Czekały nas duże problemy.

Oficer oskarżył Basię o nielegalny pobyt w Malawi i stwierdził, że jedyna droga postępowania to sprawa sądowa w stolicy i deportacja do Tanzanii, do miejsca w którym przekroczyło się granicę. Stwierdził, że trzeba było w Lilongwe zapłacić i przedłużyć wizę, a na nasze pytanie czy nie możemy tego zrobić na granicy odpowiedział, że nie bo tu nie mogą wystawić pokwitowania za zainkasowane pieniądze. Przyszło jeszcze dwoje innych urzędników by dołożyć swoje 5 groszy do całej sprawy i było naprawdę nieprzyjemnie. Zapytali co mają teraz z nami zrobić, my na to, że powinni puścić nas do Zambii. Stwierdzili, że nie mogą tego zrobić, bo muszą spełnić swe obowiązki służbowe. Siedzieliśmy tak w biurze i nie widać było by nasza sprawa miała się szybko i pozytywnie dla nas zakończyć. Po godzinie negocjacji oficer który nas zatrzymał stwierdził, że musi zadzwonić do swej szefowej by ona postanowiła, czy może nas wypuścić z kraju. Wrócił po chwili i stwierdził, że niestety ale nie możemy wyjechać. Nagle znienacka zapytał nas czy pijemy alkohol i później dowiedzieliśmy się, że był to dla nas sygnał do zapłacenia łapówki. My tego sygnału nie odebraliśmy jak należy, więc pan przeszedł do bardziej otwartej gry i powiedział, że chce nam pomóc i możemy zapłacić, ale on nie będzie mógł wystawić rachunku. Tu Basia nie wytrzymała i zapytała wprost czy to znaczy, że chce on te pieniądze zachować dla siebie, na co zareagował oburzeniem i stwierdził, że oczywiście nie miał tego na myśli. Sytuacja była patowa, minęło 1,5 godziny, człowiek tracił do nas cierpliwość i nagle, ku naszemu zdumieniu wybawienie przyszło z zupełnie nieoczekiwanej strony. Do biura weszła pani która przyniosła dla naszego oficera, człowieka o sporych gabarytach, gorący obiad. Biedny Lucjusz (takie miał cesarskie imię) poddał się zupełnie po rozpakowaniu pachnącego, pieczonego kurczaka. Ostemplował nasze paszporty i tak oto udało nam się wybrnąć z całej sytuacji przy pomocy kury i dzięki cierpliwości.

Wjazd do Zambii to była już bułka z masłem i zdążyliśmy jeszcze przed zachodem słońca na kemping w Chipata.

Lake Malawi and the Zambian border



On the 20th of September we arrived at Senga Bay, Lake Malawi. There, at a beautifully situated, though somewhat rundown campsite we had the good fortune to meet Rosemary and David, a very amiable and well-travelled couple from South Africa. They often tour around Africa in their superbly equipped Toyota 105. Boasting a roof tent, bespoke drawer system, 300-litre fuel tank and a fridge-freezer, it’s a vehicle that many a motorised traveller dreams of. We were also mightily impressed by their cooking skills, being treated to a delicious loaf of freshly-baked cornbread and grilled ostrich sausages, all prepared using only a handful of small charcoals.

In the evening we took advantage of the campsite’s idyllic, sandy beach for a swim in the lake, accompanied only by a pack of six very friendly, though seriously flea-ridden local dogs.

The following day we headed for a drive through a mountain range leading to the town of Dedza. Out of habit rather than any realistic hope we stopped at the local fuel station to make enquiries about diesel and were hugely surprised to discover that it was available and that we could buy a full tank if we wished. Sadly, as Adam’s visa was by now running out it was too late for us to make a trip to the far south of the country, so instead, after a night spent in the mountains, we decided to return to the beach and dogs at Senga Bay.

Whilst still in Dedza we visited a local car mechanic, hoping to have our vehicle’s propeller shafts greased. Regretably, the mechanic managed to coat everything beneath the car in a thick layer of grease, except of course the shafts.

On the 23rdof September we arrived at the border between Malawi and Zambia. We handed over our passports to the Malawi immigrations officer and were immediately invited to come into his office. He informed us that Adam should have left Malawi a day earlier, as the official at Mzuzu was clearly incapable of counting to seven, hence had issued a visa that was one day too long. Naturally, we argued that it was not for us to question the competence of Mzuzu’s immigration officials, hence we had assumed that the validity date stipulated on the visa must be correct. Very unwillingly, the officer conceded that he could just about accept our line of reasoning, but then stunned us by opening my passport to show that it had been stamped at the border on 14.09 with a travel permit valid for only seven days. This meant that I had now overstayed my allocated time in Malawi by three days. We quickly discovered that free entry permits for British citizens are not issued automatically for a 30-day period, but only for the length of time requested, up to a maximum of 30 days. As Adam had been given no choice but to apply for a transit visa, I was automatically also granted a 7-day transit travel permit valid from the day that we’d entered the country. A fine mess!

The official stated that because I was now in Malawi illegally I would have to face a court case in Lilongwe which would result in a substantial fine followed by deportation to Tanzania, where I’d originally crossed the border. He told me that whilst in Lilongwe I should have paid to have my travel permit extended and that it wasn’t possible to sort out an extension at his border post because he couldn’t issue me with a receipt for any payment made. Another two officials arrived to confirm the gravity of the situation. They asked what they should do with us, to which we replied that they should let us deport ourselves by allowing us to enter Zambia. This they deemed to be out of the question, as it meant that they would not be fulfilling their duties correctly. We sat in the office discussing the matter over and over with no prospect of a satisfactory or swift solution. After an hour of negotiations the immigration official who’d detained us said that he was going to ring his boss to ask whether she would let us leave the country unpunished. He came back saying that the answer was a resounding ‘no’. Quite out of the blue, he then asked us whether we like to drink; this we later found out was our cue to offer him a bribe (‘Here’s some money to go and have a drink on us’ should have been our response). Unfortunately for him, we didn’t pick up on this and entered into a discussion about the relative merits of beer and vodka. On reflection, this must have been too much for him to bear, as he immediately decided to go for the direct approach, telling us that he’d love to help us and that we could pay him for the extension, but he wouldn’t give us a receipt. In my naivety and indignation I asked outright whether he was saying that he’d like to keep the money for himself, which provoked an equally indignant reaction, the officer flatly denying that this was what he had in mind. We’d reached a stalemate: an hour-and-a-half had passed and the officer was losing his patience with us. Suddenly, to our complete amazement and great joy, salvation appeared in a most unexpected form. A woman entered the office with a large, steaming hot dinner for our border guard – a man of very generous proportions. Poor Lucius (such was his imperial-sounding name) abandoned his previously unyielding stance after just one sniff of roast chicken. He hurriedly stamped our passports and bid us farewell; and thus it was that we managed to wriggle our way out of a tight spot thanks to a chicken and a liberal dose of patience.

Entering Zambia was simplicity itself and we even managed to reach a campsite in Chipata before sunset.

wtorek, 2 listopada 2010

Malawi. wiza tranzytowa i problemy z paliwem

16 września rano zebraliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem było kupienie dla mnie wizy tranzytowej w miejscowości Mzuzu. Zmroziła nas nieco informacja, że Malawi przeżywa kryzys paliwowy. Rząd nie płacił dostawcom paliwa w efekcie czego ci wycofali się z rynku. Niestety nie zatankowaliśmy samochodu do pełna w Tanzanii i teraz musieliśmy liczyć, że szczęśliwie uda nam się gdzieś dostać „napęd”. Po przekroczeniu granicy byliśmy świadkami jak na policyjnej blokadzie drogowej pewien kierowca otworzył bagażnik swego auta który był wypełniony po brzegi kanistrami. Po krótkiej dyskusji z policjantem chciał mu wręczyć łapówkę, ale, że działo się to na naszych oczach dostał po łapkach od wzburzonego stróża prawa. Aby mogło dojść do „transakcji” policjant nakazał nam wyjazd ze strefy kontroli i życzył szerokiej drogi. Myśleliśmy, że człowiek przewoził kanistry ze spirytusem ale teraz wiedzieliśmy już, że było to paliwo.
Droga do Mzuzu upłynęła nam na zatrzymywaniu się na każdej stacji paliw. Niestety bez sukcesy. W biurze imigracyjnym bardzo miły oficer zabrał się za moją sprawę i już po godzinie i zapłaceniu 50 USD wkleił do mego paszportu upragnioną wizę, która była ważna 7 dni, ale nie od daty przekroczenia granicy tylko od daty jej wydania w Mzuzu. Mogłem cieszyć się 10 dniowym pobytem w Malawi – tylko jak tu zwiedzać kraj bez paliwa?
Postanowiliśmy, że z Mzuzu pojedziemy przez góry do Kasungu i jeżeli tam dostaniemy paliwo to skierujemy się nad jezioro Malawi do Nkhotakota. Na drodze stanął nam jednak patrol policji, chcący ukarać mnie wysokim mandatem za zbyt szybką jazdę. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy, a banki były już zamknięte, i na nieszczęście nasze karty kredytowe nie działają w Malawi więc najlepiej by było, gdybyśmy mogli kontynuować podróż. Czekaliśmy przez godzinę na poboczu drogi by dowiedzieć się, że policjanci kończą pracę i musimy z nimi jechać na komisariat. Pojechaliśmy pierwsi i czekaliśmy na przyjazd patrolu. Chyba się zdziwili na nasz widok, bo przecież każdy normalny człowiek w takiej sytuacji pojechał by sobie w siną dal. Oficer jeszcze raz nas zapytał, czy nie mamy chociaż jakiejś małej kwoty i gdy usłyszał, że jednak jej nie mamy, zrezygnowany powiedział, że powinniśmy wozić ze sobą pieniądze na płacenie mandatów i inne nieprzewidziane wydatki (czytaj łapówki) podczas podróży. Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem, gorąco przeprosiliśmy za powstałe z naszej winy zamieszanie, solennie obiecaliśmy, że od jutra nasze portfele będą wypchane lokalną walutą kwacha i pożegnaliśmy się z panem.





Bardzo szybko zrobiło się ciemno, bo słońce w tej części świata zachodzi o 17:00 i kilka godzin zajęło nam dojechanie do kempingu który okazał się być nieczynny, ale mogliśmy tu przenocować. Rano dowiedzieliśmy się, że w sąsiedniej wiosce pan Czesław ma uprawę pieczarek, ale niedawno poleciał do Polski na wakacje.
W Kasunga nie było paliwa (można było kupić je tylko na czarnym rynku za 4 USD za litr) więc musieliśmy skierować się do stolicy kraju Lilongwe w nadziei, że tam się nam powiedzie i rzeczywiście na jednej ze stacji po odczekaniu swego w długiej kolejce mogliśmy kupić 50 litrów napędu. Tylko tyle nam pozwolono nalać do zbiornika. Czekaliśmy w Lilongwe jeszcze 3 dni w nadziei, że uda się napełnić zbiornik do pełna, ale bez sukcesu. Wykorzystałem ten czas na wymianę olejów, ustawienie geometrii, prania i porządkowanie samochodu. Obliczyliśmy, że wystarczy nam paliwa by pojechać najkrótszą drogą nad jezioro Malawi i stamtąd do granicy z Zambią. Przed wyjazdem skorzystaliśmy jeszcze z porad Mika z RPA, dużego, łysego faceta z kitkiem a’la kozak, brodą i wąsami, który zajmuje się ochroną przyrody. Zjechał południe Afryki wzdłuż i wszerz i udzielił nam wskazówek co do dalszej części naszej podróży.

Transit visa and fuel problems

On the morning of the 16th we made a move for Mzuzu in order to sort out Adam’s transit visa. The previous day we’d been dismayed to learn that Malawi is in the grip of a fuel crisis. Apparently, the government has been failing to pay fuel suppliers for so long that only one company is still willing to do business with them, and nationwide deliveries of both petrol and diesel are now very erratic. Unaware of this situation, we’d left Tanzania with a half empty tank, and now we could only hope that we’d be lucky enough to find a recently replenished filling station. Just after crossing the Tanzania/Malawi border we’d stopped at a police roadblock where we saw a driver opening the boot of his vehicle to reveal a stockpile of full plastic jerry cans. Following a brief exchange with the attending officer he’d attempted handing him a bundle of rolled-up banknotes, but as this was done in our full view, the driver was promptly rapped across the knuckles by the affronted policeman, who swiftly waved us on our way so that the ‘transaction’ could be completed without witnesses. Coming from Poland, we’d assumed that the motorist was trying to smuggle in a consignment of alcohol, but now it dawned on us that it must have been fuel.
We punctuated our journey to Mzuzu with stops at every fuel station along the way, but to no avail.
On reaching Mzuz’s Immigration Office a very polite official set about dealing with Adam’s visa application and after an hour of shuffling papers, walking from one office to another and taking payment of 50 USD the visa was ready – it had been validated for seven days, though not from the date that we’d crossed the border, but from the day of its issue in Mzuzu. In consequence, Adam could now enjoy a 10-day stay in Malawi. The only remaining problem was where to find the diesel that would allow us to actually see something of the country.
With the afternoon drawing to a close we decided to drive from Mzuzu to Kasungu along a scenic mountain route, and on the following day (fuel situation permitting) to head to Nkhotakota on the shores of Lake Malawi; however, our plans were disrupted by traffic police wanting to give Adam a hefty fine for speeding. Having told the policemen that we had no cash on us, and with the banks already shut for the day and Malawi’s ATMs not willing to accept our cards, Adam suggested that it would be best if we were simply allowed to go on our way. The response to this was that our vehicle would be impounded for the night until the banks reopened in the morning and that we were to await further instruction at the roadside. An hour later we were told that the policemen had reached the end of their working day and that we were to proceed to the local police station, where they would meet us. We drove on ahead as instructed and waited for the traffic patrol to arrive. On reflection, the expectation was probably that we would scarper given this prime opportunity to do so, as the officers looked astounded to find us at their headquarters. We were approached by a senior officer who asked us if we were absolutely certain that we didn’t have even a small sum of money with us; on hearing that we didn’t, with a disconsolate look on his face, he told us that we were free to go, but in future we should always have a little cash on hand “for paying fines and other disturbances [giving bribes?] on the road”. Nodding gravely we bid the officer farewell, apologised for not being adequately prepared for “disturbances” on Malawi’s roads and promised that from tomorrow our wallets would be full of kwacha for this eventuality.
As the sun had set at 5pm, it was now completely dark. When we finally arrived at the mountain lodge where we’d planned to camp for the night we found that it had been shut down, though the security guards were kind enough to allow us to stay there anyway. Chatting to them in the morning we discovered that a Pole by the name of Czesław lives in a neighbouring village and runs a mushroom farm, but was currently on holiday in Poland.
There was no diesel to be had in Kasungu (except on the black market at a price of 4 USD per litre), so our best bet was to head for Malawi’s capital, Lilongwe, in the hope of finding some. There, we did eventually come upon a filling station that had just received a fuel delivery and was easily identifiable by the long queue of cars lined up at each pump. Having patiently waited our turn we were allowed to buy no more than 50 litres. Over the next three days’ stay in Lilongwe we were unable to add to this total, though we put the time to good use, getting the car’s oil changed and its wheels aligned, giving it a thorough tidy and getting a very large mound of washing done. We calculated that we had enough diesel to reach Lake Malawi via the shortest possible route and from there to the Zambian border. Before leaving we received a few valuable tips from Mike – a burly South African conservationist with a deep voice, a bald pate (save for a Cossack-style ponytail) and a black goatee beard. He had travelled very extensively in southern Africa and had some invaluable advice about things to do and see on the next leg of our journey.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Malawi: Lukwe i Livingstonia

Nim wzeszło słońce usłyszeliśmy dobiegające od strony jeziora nawoływania. To rybacy wracali w swych dłubankach z nocnych połowów i dawali w ten sposób znać ludziom we wioskach, że mogą przyjść i kupić świeżą rybę.


Kiedy doszliśmy do siebie zebraliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem była Livingstonia, osada założona przez szkockich misjonarzy, ku czci ich rodaka Davida Livingstona, który swe życie poświęcił na walkę z niewolnictwem i poszukiwanie źródeł Nilu. Droga do miasteczka wiodła w góry i była wąska, i wyboista. Niektóre zakręty musiałem pokonywać na dwa razy, cofając się w stronę przepaści. Po drodze postanowiliśmy zatrzymać się na małej ekologicznej farmie by co nieco przekąsić. Miejsce to okazało się być tak pięknie położone na zboczach góry, że zostaliśmy tam na noc, a do Livingstonii poszliśmy pieszo, odwiedzając po drodze pobliskie wodospady.





 Położone w niewysokich górach miasteczko nie jest zbyt duże, prowadzi do niego bardzo wyboista droga ale mieści się tu Uniwersytet. Przechadzając się gruntowymi drogami, otoczonymi szpalerami drzew, czuliśmy jak przenika nas duch wiktoriańskich misjonarzy, odkrywców. Wrażenie to spotęgowała jeszcze wizyta w pierwszym domu misyjnym, w którym mieści się wystawa poświęcona odkryciom Davida Livivgstona i pracy szkockich misjonarzy w tej części Afryki.



Następnego ranka mieliśmy okazję porozmawiać z właścicielem farmy, Belgiem Auke., który od 15 lat mieszka w Malawi. Interesowało nas jak prowadzi swoją permaculture farmę (o permaculture pisaliśmy w postach z Etiopii) i jak ten sposób uprawy ziemi ma się do rolnictwa tradycyjnego w tym rejonie. Teren pod swoją farmę Auke kupił 15 lat temu. Kupił ziemię, która po wycięciu lasu była uprawiana przez kilka lat, aż do całkowitego jej wyjałowienia. Nic nie chciało na niej rosnąć i dlatego mógł ją kupić za relatywnie małe pieniądze. Założył sobie, że przede wszystkim odtworzy rosnący tu poprzednio las i założy w nim, pomiędzy drzewami, pola uprawne. Istota permaculture polega na tym, by jak najmniej nawozić ziemię (jeżeli nawozić to tylko naturalnie) a niezbędne dla roślin składniki odżywcze dostarczać dzięki odpowiedniemu płodozmianowi, umiejętnemu rozsadzaniu roślin i wykorzystaniu zwierząt hodowlanych. Np. roślinami które nie nadają się do kompostowania karmi się kozy i dzięki temu bardzo szybko otrzymujemy pełnowartościowy nawóz. Można założyć oczko wodne dla kaczek i po jakimś czasie woda z tego oczka użyta do podlewania roślin znacznie przyspiesza to ich wzrost.



Tradycyjny sposób uprawy roli w Malawi, w kraju w którym 80% ludności musi żyć z ziemi, polega na karczowaniu lasów i wypalaniu traw. Przez wycięcie drzew pozbawia się roślin ochrony przed palącym słońcem, Popiół z wypalania jest źródłem niezbędnych pierwiastków, ale silne wiatry i następujące po nich ulewy powodują, że pierwiastki te nie mają szans pozostać w glebie, która także jest rozdmuchiwana przez wiatr i wypłukiwana przez deszcze. Przez taką gospodarkę pola wyjaławiają się i trzeba stosować duże ilości sztucznych nawozów by cokolwiek urosło, a miejscowych na nawozy po prostu nie stać.
Dużym problemem staje się agresywny marketing firm produkujących ziarna hybrydowe. Zakładają one w wioskach wzorcowe uprawy dające ogromne zbiory. Zachęceni takim przykładem rolnicy widzą w tych firmach swych wybawicieli, którzy odsuną od nic widmo głodu. Jednak rzeczywistość nie jest tak różowa jak na poletkach wzorcowych. Duże plony można osiągnąć tylko przy pomocy bardzo obfitego nawożenia i ziarno uzyskane z zbiorów nie nadaję się do powtórnego wysiania bo nic z niego nie wyrośnie – trzeba zakupić je od producenta, taka pułapka genetyczna. Kilka lat temu pewien rolnik uprawiający kawę chciał sobie polepszyć byt i zwiedziony reklamami wyciął rodzime jej odmiany i w ich miejsce zasadził 6 tysięcy hybrydowych krzewów.. Pierwsze zbiory miał fantastyczne, drugie były już znacznie mniejsze i człowiek ze zgrozą stwierdził, że musi wysiewać coraz więcej nawozu by mieć zadowalające plony. Zapotrzebowanie na nawozy rosło a cena kawy stała w miejscu i dzisiaj tego człowieka stać jest tylko na to by zakupić odpowiednią ilość nawozu dla tysiąca krzewów.
Niestety swoje pięć groszy dorzucają do problemu głodu organizacje pomocowe. Ich działania często nie są skoordynowane i jednego roku z organizacji X przyjeżdża fachowiec i mówi ludziom co i w jaki sposób powinni sadźcie, by za dwa lata od fachowca z organizacji Y dowiedzieć się, że wszystko robią źle, a fachowiec z organizacji Z za następne dwa lata twierdzi, że to on najlepiej wie jak uprawić ziemię. Komu tu wierzyć?
I jeden z największych problemów – rozdawanie żywności. Niektóre organizacje humanitarne rozdają żywność na lewo i prawo tak jakby musiały wyrobić się z planem finansowym by w następnym roku nie obcięto im dotacji. Zaczynają rozdawać żywność ludziom którzy dotychczas byli ją w stanie sami sobie wyprodukować. Ludzie są szczęśliwi, nie muszą ciężko pracować w polu (każdy byłby szczęśliwy) ziemia leży odłogiem a tu za dwa lata organizacja humanitarna zmienia front i zamiast do Malawi wysyła „pomoc” do Etiopii i zaczyna się prawdziwy głód. Potrzeba roku, by ziemia znowu wydała plony. Nie ma się co dziwić ludziom, że wolą otrzymywać pomoc niż sami pracować. Przykładem może być tu opisywana misja chrześcijańska w Liwingstoni. Jeszcze kilkanaście lat temu była ona producentem sporej ilości żywności. Później spłynął na nią dar pomocy z Europy, kupiono flotę samochodów terenowych i łatwiej teraz jeździć kilka razy w tygodniu na zakupy i pomoc finansową przejadać zamiast inwestować. Pola leżą odłogiem, chlewnie i obory stoją puste, chęć do działania odeszła gdzieś w siną dal. Po co pracować w takiej sytuacji? Niestety nie każda pomoc pomaga.
Po 15 latach pracy na swojej farmie Auke ma podwójną satysfakcję: odtworzył las i prowadzi prosperujący biznes, ale przede wszystkim przekonali się do niego miejscowi ludzie i coraz częściej proszą go o pomoc w prowadzeniu swoich gospodarstw.
Malawi: Lukwe and Livingstonia
Just before daybreak we heard a series of loud calls from the lakeside. It proved to be a group of fishermen in dugouts returning with their catch from that night, eager to let those in the nearby villages know that they could come to the shore to buy fresh fish.
Once we’d come round a little after the preceding sleepless night we moved on in the direction of Livingstonia. This small settlement was founded by Scottish missionaries in memory of their compatriot David Livingstone, whose time spent in Africa had seen him searching relentlessly for the source of the Nile and striving to abolish the slave trade. The road to Livingstonia was a narrow and very rocky one, steeply winding its way up a mountain. Some of the hairpin bends were too acute to tackle in one manoeuvre, requiring a two-point turn that involved having to back up towards a precipitous drop. We decided to stop more than halfway up this trail at the Lukwe Permaculture Camp for a spot of breakfast. Its tranquillity and stunning hillside setting resulted in our resolving to stay there for the night and make the remainder of the journey up to Livingstonia on foot, visiting a nearby waterfall along the way.
Despite its remote setting, difficult access route and very compact size, Livingstonia boasts a university. Walking along the town’s neat, tree-lined, gravel streets we were able to get a feel for the bygone age of the Victorian missionary-explorers. A better insight into this subject was provided by a visit to the mission’s early 20th-century Stone House, which is now home to a museum detailing the work and achievements of Livivgstone and his fellow Scottish missionaries in this part of Africa.
The next morning we had an opportunity to speak to Auke, the Belgian owner of Lukwe Camp, who has lived in Malawi for over a decade. We were interested to learn more about his permaculture farm (having earlier encountered this type of farming in Ethiopia) and how this variety of agriculture compares to traditional methods used in the region. Auke bought his plot of land 15 years ago. Long before this purchase the land had been covered in indigenous woodland that had been chopped down leaving the soil to degrade and erode until it was no longer suitable for cultivation. As a result Auke was able to buy the land quite cheaply. He determined to re-establish the forest that had once grown there and to cultivate a number of plots amongst the trees. One of the precepts of permaculture is to enrich the soil using only natural fertilisers and to further supply plants with necessary nutrients through appropriate crop rotation, prudent planting of various species and use of farm animals. For example, plant matter which is not suitable for composting is fed to goats, who quickly and efficiently process it into highly nutritious fertiliser. Creating a small duck pond can also bring significant benefits, as the duck-dropping-enriched water from the pond can be used to irrigate plants and accelerate their growth.
Traditional cultivation methods in Malawi, a country where 80% of the population practises subsistence farming, rely on the regular felling of woodlands and burning of grasses. By removing the tree cover smaller plants become exposed to the scorching heat of the sun. The ashes produced by burning provide a source of essential minerals and elements, but strong winds and the torrential rains which follow them mean that these minerals rapidly leach out of the soil, which itself is dispersed by the winds and washed away by rainfall. This slash-and-burn approach results in fields becoming barren and means that large quantities of chemical fertilisers have to be used if anything is to grow in them; however, most locals simply cannot afford to buy these fertilisers.
A large problem is posed by the aggressive marketing adopted by large corporations producing hybrid seeds. They set up demonstration plots in villages to show how abundant a harvest can be reaped from their seeds. As intended, this impresses and encourages local farmers to invest in the vaunted products. The reality is, sadly, a far cry from the rosy picture presented by the demonstration plots. Large harvests can only be attained by using vast quantities of expensive fertilisers and the seeds yielded from the harvest cannot be replanted as nothing will grow from them – a new batch has to be bought from the seed company. Several years ago a certain coffee grower in the area wanted to improve his crop yields and, enticed by hybrid seed marketing, decided to remove all of his existing local coffee bush varieties and replace them with 6000 hybrid bushes. His first harvest was splendid, but the second was much less successful and the farmer realised that he would have to use increasingly large amounts of fertiliser to gain satisfactory yields. As his fertiliser requirements grew, so the price of coffee fell and today the farmer in question can only afford to buy enough fertiliser to maintain 1000 coffee bushes.
Unfortunately, the situation is frequently made worse by NGOs, whose work in Malawi is often not coordinated. Thus, one year a specialist from Organisation A will arrive and tell farmers what they should be planting and how, only for a second expert from Organisation B to appear two years later and inform them that they’ve chosen entirely the wrong approach, whilst a further two years on someone from Organisation C will state authoritatively that his proposed methods offer the best solution. Who should a farmer trust?
Another big problem is the handing out of food aid. Some NGOs seem to distribute it left, right and centre as if trying to adhere to a financial plan so that their budgets for the following year will not be cut. They start offering aid to those who had hitherto been capable of producing their own food. People are happy, as they no longer have to toil away working their fields (and who wouldn’t be?) and their land lies fallow. Meanwhile, the NGO decides to alter its focus, and instead of Malawi chooses to ‘assist’ Ethiopia, thus triggering a very real hunger problem. At least a year is needed to produce a crop from scratch in the empty fields. It’s no surprise that people prefer to receive aid rather than have to work themselves, as illustrated by the Christian mission stationed at Livingstonia. Ten years ago they produced a large proportion of the food that they needed. Then came financial aid from Europe, which was used to buy a fleet of 4x4s and now it’s easier to drive to a larger town a couple of times a week for a shopping trip than to invest in continued self-sufficiency. The fields lie overgrown with weeds, the animal pens stand empty and the will to do anything practical has long gone. Why, indeed, bother working if you don’t have to? Sadly, not all aid is actually helpful.
After 15 years’ work on his own farm Auke now has the satisfaction of having managed to reinstate the former woodland and of running a successful business. However, his greatest pleasure comes from the fact that he has been accepted by the local community, who have come around to his ideas and now often seek his advice in running their own farms.

Obserwatorzy