Nim wzeszło słońce usłyszeliśmy dobiegające od strony jeziora nawoływania. To rybacy wracali w swych dłubankach z nocnych połowów i dawali w ten sposób znać ludziom we wioskach, że mogą przyjść i kupić świeżą rybę.
Kiedy doszliśmy do siebie zebraliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem była Livingstonia, osada założona przez szkockich misjonarzy, ku czci ich rodaka Davida Livingstona, który swe życie poświęcił na walkę z niewolnictwem i poszukiwanie źródeł Nilu. Droga do miasteczka wiodła w góry i była wąska, i wyboista. Niektóre zakręty musiałem pokonywać na dwa razy, cofając się w stronę przepaści. Po drodze postanowiliśmy zatrzymać się na małej ekologicznej farmie by co nieco przekąsić. Miejsce to okazało się być tak pięknie położone na zboczach góry, że zostaliśmy tam na noc, a do Livingstonii poszliśmy pieszo, odwiedzając po drodze pobliskie wodospady.
Położone w niewysokich górach miasteczko nie jest zbyt duże, prowadzi do niego bardzo wyboista droga ale mieści się tu Uniwersytet. Przechadzając się gruntowymi drogami, otoczonymi szpalerami drzew, czuliśmy jak przenika nas duch wiktoriańskich misjonarzy, odkrywców. Wrażenie to spotęgowała jeszcze wizyta w pierwszym domu misyjnym, w którym mieści się wystawa poświęcona odkryciom Davida Livivgstona i pracy szkockich misjonarzy w tej części Afryki.
Następnego ranka mieliśmy okazję porozmawiać z właścicielem farmy, Belgiem Auke., który od 15 lat mieszka w Malawi. Interesowało nas jak prowadzi swoją permaculture farmę (o permaculture pisaliśmy w postach z Etiopii) i jak ten sposób uprawy ziemi ma się do rolnictwa tradycyjnego w tym rejonie. Teren pod swoją farmę Auke kupił 15 lat temu. Kupił ziemię, która po wycięciu lasu była uprawiana przez kilka lat, aż do całkowitego jej wyjałowienia. Nic nie chciało na niej rosnąć i dlatego mógł ją kupić za relatywnie małe pieniądze. Założył sobie, że przede wszystkim odtworzy rosnący tu poprzednio las i założy w nim, pomiędzy drzewami, pola uprawne. Istota permaculture polega na tym, by jak najmniej nawozić ziemię (jeżeli nawozić to tylko naturalnie) a niezbędne dla roślin składniki odżywcze dostarczać dzięki odpowiedniemu płodozmianowi, umiejętnemu rozsadzaniu roślin i wykorzystaniu zwierząt hodowlanych. Np. roślinami które nie nadają się do kompostowania karmi się kozy i dzięki temu bardzo szybko otrzymujemy pełnowartościowy nawóz. Można założyć oczko wodne dla kaczek i po jakimś czasie woda z tego oczka użyta do podlewania roślin znacznie przyspiesza to ich wzrost.
Tradycyjny sposób uprawy roli w Malawi, w kraju w którym 80% ludności musi żyć z ziemi, polega na karczowaniu lasów i wypalaniu traw. Przez wycięcie drzew pozbawia się roślin ochrony przed palącym słońcem, Popiół z wypalania jest źródłem niezbędnych pierwiastków, ale silne wiatry i następujące po nich ulewy powodują, że pierwiastki te nie mają szans pozostać w glebie, która także jest rozdmuchiwana przez wiatr i wypłukiwana przez deszcze. Przez taką gospodarkę pola wyjaławiają się i trzeba stosować duże ilości sztucznych nawozów by cokolwiek urosło, a miejscowych na nawozy po prostu nie stać.
Dużym problemem staje się agresywny marketing firm produkujących ziarna hybrydowe. Zakładają one w wioskach wzorcowe uprawy dające ogromne zbiory. Zachęceni takim przykładem rolnicy widzą w tych firmach swych wybawicieli, którzy odsuną od nic widmo głodu. Jednak rzeczywistość nie jest tak różowa jak na poletkach wzorcowych. Duże plony można osiągnąć tylko przy pomocy bardzo obfitego nawożenia i ziarno uzyskane z zbiorów nie nadaję się do powtórnego wysiania bo nic z niego nie wyrośnie – trzeba zakupić je od producenta, taka pułapka genetyczna. Kilka lat temu pewien rolnik uprawiający kawę chciał sobie polepszyć byt i zwiedziony reklamami wyciął rodzime jej odmiany i w ich miejsce zasadził 6 tysięcy hybrydowych krzewów.. Pierwsze zbiory miał fantastyczne, drugie były już znacznie mniejsze i człowiek ze zgrozą stwierdził, że musi wysiewać coraz więcej nawozu by mieć zadowalające plony. Zapotrzebowanie na nawozy rosło a cena kawy stała w miejscu i dzisiaj tego człowieka stać jest tylko na to by zakupić odpowiednią ilość nawozu dla tysiąca krzewów.
Niestety swoje pięć groszy dorzucają do problemu głodu organizacje pomocowe. Ich działania często nie są skoordynowane i jednego roku z organizacji X przyjeżdża fachowiec i mówi ludziom co i w jaki sposób powinni sadźcie, by za dwa lata od fachowca z organizacji Y dowiedzieć się, że wszystko robią źle, a fachowiec z organizacji Z za następne dwa lata twierdzi, że to on najlepiej wie jak uprawić ziemię. Komu tu wierzyć?
I jeden z największych problemów – rozdawanie żywności. Niektóre organizacje humanitarne rozdają żywność na lewo i prawo tak jakby musiały wyrobić się z planem finansowym by w następnym roku nie obcięto im dotacji. Zaczynają rozdawać żywność ludziom którzy dotychczas byli ją w stanie sami sobie wyprodukować. Ludzie są szczęśliwi, nie muszą ciężko pracować w polu (każdy byłby szczęśliwy) ziemia leży odłogiem a tu za dwa lata organizacja humanitarna zmienia front i zamiast do Malawi wysyła „pomoc” do Etiopii i zaczyna się prawdziwy głód. Potrzeba roku, by ziemia znowu wydała plony. Nie ma się co dziwić ludziom, że wolą otrzymywać pomoc niż sami pracować. Przykładem może być tu opisywana misja chrześcijańska w Liwingstoni. Jeszcze kilkanaście lat temu była ona producentem sporej ilości żywności. Później spłynął na nią dar pomocy z Europy, kupiono flotę samochodów terenowych i łatwiej teraz jeździć kilka razy w tygodniu na zakupy i pomoc finansową przejadać zamiast inwestować. Pola leżą odłogiem, chlewnie i obory stoją puste, chęć do działania odeszła gdzieś w siną dal. Po co pracować w takiej sytuacji? Niestety nie każda pomoc pomaga.
Po 15 latach pracy na swojej farmie Auke ma podwójną satysfakcję: odtworzył las i prowadzi prosperujący biznes, ale przede wszystkim przekonali się do niego miejscowi ludzie i coraz częściej proszą go o pomoc w prowadzeniu swoich gospodarstw.
Kiedy doszliśmy do siebie zebraliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem była Livingstonia, osada założona przez szkockich misjonarzy, ku czci ich rodaka Davida Livingstona, który swe życie poświęcił na walkę z niewolnictwem i poszukiwanie źródeł Nilu. Droga do miasteczka wiodła w góry i była wąska, i wyboista. Niektóre zakręty musiałem pokonywać na dwa razy, cofając się w stronę przepaści. Po drodze postanowiliśmy zatrzymać się na małej ekologicznej farmie by co nieco przekąsić. Miejsce to okazało się być tak pięknie położone na zboczach góry, że zostaliśmy tam na noc, a do Livingstonii poszliśmy pieszo, odwiedzając po drodze pobliskie wodospady.
Położone w niewysokich górach miasteczko nie jest zbyt duże, prowadzi do niego bardzo wyboista droga ale mieści się tu Uniwersytet. Przechadzając się gruntowymi drogami, otoczonymi szpalerami drzew, czuliśmy jak przenika nas duch wiktoriańskich misjonarzy, odkrywców. Wrażenie to spotęgowała jeszcze wizyta w pierwszym domu misyjnym, w którym mieści się wystawa poświęcona odkryciom Davida Livivgstona i pracy szkockich misjonarzy w tej części Afryki.
Następnego ranka mieliśmy okazję porozmawiać z właścicielem farmy, Belgiem Auke., który od 15 lat mieszka w Malawi. Interesowało nas jak prowadzi swoją permaculture farmę (o permaculture pisaliśmy w postach z Etiopii) i jak ten sposób uprawy ziemi ma się do rolnictwa tradycyjnego w tym rejonie. Teren pod swoją farmę Auke kupił 15 lat temu. Kupił ziemię, która po wycięciu lasu była uprawiana przez kilka lat, aż do całkowitego jej wyjałowienia. Nic nie chciało na niej rosnąć i dlatego mógł ją kupić za relatywnie małe pieniądze. Założył sobie, że przede wszystkim odtworzy rosnący tu poprzednio las i założy w nim, pomiędzy drzewami, pola uprawne. Istota permaculture polega na tym, by jak najmniej nawozić ziemię (jeżeli nawozić to tylko naturalnie) a niezbędne dla roślin składniki odżywcze dostarczać dzięki odpowiedniemu płodozmianowi, umiejętnemu rozsadzaniu roślin i wykorzystaniu zwierząt hodowlanych. Np. roślinami które nie nadają się do kompostowania karmi się kozy i dzięki temu bardzo szybko otrzymujemy pełnowartościowy nawóz. Można założyć oczko wodne dla kaczek i po jakimś czasie woda z tego oczka użyta do podlewania roślin znacznie przyspiesza to ich wzrost.
Tradycyjny sposób uprawy roli w Malawi, w kraju w którym 80% ludności musi żyć z ziemi, polega na karczowaniu lasów i wypalaniu traw. Przez wycięcie drzew pozbawia się roślin ochrony przed palącym słońcem, Popiół z wypalania jest źródłem niezbędnych pierwiastków, ale silne wiatry i następujące po nich ulewy powodują, że pierwiastki te nie mają szans pozostać w glebie, która także jest rozdmuchiwana przez wiatr i wypłukiwana przez deszcze. Przez taką gospodarkę pola wyjaławiają się i trzeba stosować duże ilości sztucznych nawozów by cokolwiek urosło, a miejscowych na nawozy po prostu nie stać.
Dużym problemem staje się agresywny marketing firm produkujących ziarna hybrydowe. Zakładają one w wioskach wzorcowe uprawy dające ogromne zbiory. Zachęceni takim przykładem rolnicy widzą w tych firmach swych wybawicieli, którzy odsuną od nic widmo głodu. Jednak rzeczywistość nie jest tak różowa jak na poletkach wzorcowych. Duże plony można osiągnąć tylko przy pomocy bardzo obfitego nawożenia i ziarno uzyskane z zbiorów nie nadaję się do powtórnego wysiania bo nic z niego nie wyrośnie – trzeba zakupić je od producenta, taka pułapka genetyczna. Kilka lat temu pewien rolnik uprawiający kawę chciał sobie polepszyć byt i zwiedziony reklamami wyciął rodzime jej odmiany i w ich miejsce zasadził 6 tysięcy hybrydowych krzewów.. Pierwsze zbiory miał fantastyczne, drugie były już znacznie mniejsze i człowiek ze zgrozą stwierdził, że musi wysiewać coraz więcej nawozu by mieć zadowalające plony. Zapotrzebowanie na nawozy rosło a cena kawy stała w miejscu i dzisiaj tego człowieka stać jest tylko na to by zakupić odpowiednią ilość nawozu dla tysiąca krzewów.
Niestety swoje pięć groszy dorzucają do problemu głodu organizacje pomocowe. Ich działania często nie są skoordynowane i jednego roku z organizacji X przyjeżdża fachowiec i mówi ludziom co i w jaki sposób powinni sadźcie, by za dwa lata od fachowca z organizacji Y dowiedzieć się, że wszystko robią źle, a fachowiec z organizacji Z za następne dwa lata twierdzi, że to on najlepiej wie jak uprawić ziemię. Komu tu wierzyć?
I jeden z największych problemów – rozdawanie żywności. Niektóre organizacje humanitarne rozdają żywność na lewo i prawo tak jakby musiały wyrobić się z planem finansowym by w następnym roku nie obcięto im dotacji. Zaczynają rozdawać żywność ludziom którzy dotychczas byli ją w stanie sami sobie wyprodukować. Ludzie są szczęśliwi, nie muszą ciężko pracować w polu (każdy byłby szczęśliwy) ziemia leży odłogiem a tu za dwa lata organizacja humanitarna zmienia front i zamiast do Malawi wysyła „pomoc” do Etiopii i zaczyna się prawdziwy głód. Potrzeba roku, by ziemia znowu wydała plony. Nie ma się co dziwić ludziom, że wolą otrzymywać pomoc niż sami pracować. Przykładem może być tu opisywana misja chrześcijańska w Liwingstoni. Jeszcze kilkanaście lat temu była ona producentem sporej ilości żywności. Później spłynął na nią dar pomocy z Europy, kupiono flotę samochodów terenowych i łatwiej teraz jeździć kilka razy w tygodniu na zakupy i pomoc finansową przejadać zamiast inwestować. Pola leżą odłogiem, chlewnie i obory stoją puste, chęć do działania odeszła gdzieś w siną dal. Po co pracować w takiej sytuacji? Niestety nie każda pomoc pomaga.
Po 15 latach pracy na swojej farmie Auke ma podwójną satysfakcję: odtworzył las i prowadzi prosperujący biznes, ale przede wszystkim przekonali się do niego miejscowi ludzie i coraz częściej proszą go o pomoc w prowadzeniu swoich gospodarstw.
Malawi: Lukwe and Livingstonia
Just before daybreak we heard a series of loud calls from the lakeside. It proved to be a group of fishermen in dugouts returning with their catch from that night, eager to let those in the nearby villages know that they could come to the shore to buy fresh fish.
Once we’d come round a little after the preceding sleepless night we moved on in the direction of Livingstonia. This small settlement was founded by Scottish missionaries in memory of their compatriot David Livingstone, whose time spent in Africa had seen him searching relentlessly for the source of the Nile and striving to abolish the slave trade. The road to Livingstonia was a narrow and very rocky one, steeply winding its way up a mountain. Some of the hairpin bends were too acute to tackle in one manoeuvre, requiring a two-point turn that involved having to back up towards a precipitous drop. We decided to stop more than halfway up this trail at the Lukwe Permaculture Camp for a spot of breakfast. Its tranquillity and stunning hillside setting resulted in our resolving to stay there for the night and make the remainder of the journey up to Livingstonia on foot, visiting a nearby waterfall along the way.
Despite its remote setting, difficult access route and very compact size, Livingstonia boasts a university. Walking along the town’s neat, tree-lined, gravel streets we were able to get a feel for the bygone age of the Victorian missionary-explorers. A better insight into this subject was provided by a visit to the mission’s early 20th-century Stone House, which is now home to a museum detailing the work and achievements of Livivgstone and his fellow Scottish missionaries in this part of Africa.
The next morning we had an opportunity to speak to Auke, the Belgian owner of Lukwe Camp, who has lived in Malawi for over a decade. We were interested to learn more about his permaculture farm (having earlier encountered this type of farming in Ethiopia) and how this variety of agriculture compares to traditional methods used in the region. Auke bought his plot of land 15 years ago. Long before this purchase the land had been covered in indigenous woodland that had been chopped down leaving the soil to degrade and erode until it was no longer suitable for cultivation. As a result Auke was able to buy the land quite cheaply. He determined to re-establish the forest that had once grown there and to cultivate a number of plots amongst the trees. One of the precepts of permaculture is to enrich the soil using only natural fertilisers and to further supply plants with necessary nutrients through appropriate crop rotation, prudent planting of various species and use of farm animals. For example, plant matter which is not suitable for composting is fed to goats, who quickly and efficiently process it into highly nutritious fertiliser. Creating a small duck pond can also bring significant benefits, as the duck-dropping-enriched water from the pond can be used to irrigate plants and accelerate their growth.
Traditional cultivation methods in Malawi, a country where 80% of the population practises subsistence farming, rely on the regular felling of woodlands and burning of grasses. By removing the tree cover smaller plants become exposed to the scorching heat of the sun. The ashes produced by burning provide a source of essential minerals and elements, but strong winds and the torrential rains which follow them mean that these minerals rapidly leach out of the soil, which itself is dispersed by the winds and washed away by rainfall. This slash-and-burn approach results in fields becoming barren and means that large quantities of chemical fertilisers have to be used if anything is to grow in them; however, most locals simply cannot afford to buy these fertilisers.
A large problem is posed by the aggressive marketing adopted by large corporations producing hybrid seeds. They set up demonstration plots in villages to show how abundant a harvest can be reaped from their seeds. As intended, this impresses and encourages local farmers to invest in the vaunted products. The reality is, sadly, a far cry from the rosy picture presented by the demonstration plots. Large harvests can only be attained by using vast quantities of expensive fertilisers and the seeds yielded from the harvest cannot be replanted as nothing will grow from them – a new batch has to be bought from the seed company. Several years ago a certain coffee grower in the area wanted to improve his crop yields and, enticed by hybrid seed marketing, decided to remove all of his existing local coffee bush varieties and replace them with 6000 hybrid bushes. His first harvest was splendid, but the second was much less successful and the farmer realised that he would have to use increasingly large amounts of fertiliser to gain satisfactory yields. As his fertiliser requirements grew, so the price of coffee fell and today the farmer in question can only afford to buy enough fertiliser to maintain 1000 coffee bushes.
Unfortunately, the situation is frequently made worse by NGOs, whose work in Malawi is often not coordinated. Thus, one year a specialist from Organisation A will arrive and tell farmers what they should be planting and how, only for a second expert from Organisation B to appear two years later and inform them that they’ve chosen entirely the wrong approach, whilst a further two years on someone from Organisation C will state authoritatively that his proposed methods offer the best solution. Who should a farmer trust?
Another big problem is the handing out of food aid. Some NGOs seem to distribute it left, right and centre as if trying to adhere to a financial plan so that their budgets for the following year will not be cut. They start offering aid to those who had hitherto been capable of producing their own food. People are happy, as they no longer have to toil away working their fields (and who wouldn’t be?) and their land lies fallow. Meanwhile, the NGO decides to alter its focus, and instead of Malawi chooses to ‘assist’ Ethiopia, thus triggering a very real hunger problem. At least a year is needed to produce a crop from scratch in the empty fields. It’s no surprise that people prefer to receive aid rather than have to work themselves, as illustrated by the Christian mission stationed at Livingstonia. Ten years ago they produced a large proportion of the food that they needed. Then came financial aid from Europe, which was used to buy a fleet of 4x4s and now it’s easier to drive to a larger town a couple of times a week for a shopping trip than to invest in continued self-sufficiency. The fields lie overgrown with weeds, the animal pens stand empty and the will to do anything practical has long gone. Why, indeed, bother working if you don’t have to? Sadly, not all aid is actually helpful.
After 15 years’ work on his own farm Auke now has the satisfaction of having managed to reinstate the former woodland and of running a successful business. However, his greatest pleasure comes from the fact that he has been accepted by the local community, who have come around to his ideas and now often seek his advice in running their own farms.
Just before daybreak we heard a series of loud calls from the lakeside. It proved to be a group of fishermen in dugouts returning with their catch from that night, eager to let those in the nearby villages know that they could come to the shore to buy fresh fish.
Once we’d come round a little after the preceding sleepless night we moved on in the direction of Livingstonia. This small settlement was founded by Scottish missionaries in memory of their compatriot David Livingstone, whose time spent in Africa had seen him searching relentlessly for the source of the Nile and striving to abolish the slave trade. The road to Livingstonia was a narrow and very rocky one, steeply winding its way up a mountain. Some of the hairpin bends were too acute to tackle in one manoeuvre, requiring a two-point turn that involved having to back up towards a precipitous drop. We decided to stop more than halfway up this trail at the Lukwe Permaculture Camp for a spot of breakfast. Its tranquillity and stunning hillside setting resulted in our resolving to stay there for the night and make the remainder of the journey up to Livingstonia on foot, visiting a nearby waterfall along the way.
Despite its remote setting, difficult access route and very compact size, Livingstonia boasts a university. Walking along the town’s neat, tree-lined, gravel streets we were able to get a feel for the bygone age of the Victorian missionary-explorers. A better insight into this subject was provided by a visit to the mission’s early 20th-century Stone House, which is now home to a museum detailing the work and achievements of Livivgstone and his fellow Scottish missionaries in this part of Africa.
The next morning we had an opportunity to speak to Auke, the Belgian owner of Lukwe Camp, who has lived in Malawi for over a decade. We were interested to learn more about his permaculture farm (having earlier encountered this type of farming in Ethiopia) and how this variety of agriculture compares to traditional methods used in the region. Auke bought his plot of land 15 years ago. Long before this purchase the land had been covered in indigenous woodland that had been chopped down leaving the soil to degrade and erode until it was no longer suitable for cultivation. As a result Auke was able to buy the land quite cheaply. He determined to re-establish the forest that had once grown there and to cultivate a number of plots amongst the trees. One of the precepts of permaculture is to enrich the soil using only natural fertilisers and to further supply plants with necessary nutrients through appropriate crop rotation, prudent planting of various species and use of farm animals. For example, plant matter which is not suitable for composting is fed to goats, who quickly and efficiently process it into highly nutritious fertiliser. Creating a small duck pond can also bring significant benefits, as the duck-dropping-enriched water from the pond can be used to irrigate plants and accelerate their growth.
Traditional cultivation methods in Malawi, a country where 80% of the population practises subsistence farming, rely on the regular felling of woodlands and burning of grasses. By removing the tree cover smaller plants become exposed to the scorching heat of the sun. The ashes produced by burning provide a source of essential minerals and elements, but strong winds and the torrential rains which follow them mean that these minerals rapidly leach out of the soil, which itself is dispersed by the winds and washed away by rainfall. This slash-and-burn approach results in fields becoming barren and means that large quantities of chemical fertilisers have to be used if anything is to grow in them; however, most locals simply cannot afford to buy these fertilisers.
A large problem is posed by the aggressive marketing adopted by large corporations producing hybrid seeds. They set up demonstration plots in villages to show how abundant a harvest can be reaped from their seeds. As intended, this impresses and encourages local farmers to invest in the vaunted products. The reality is, sadly, a far cry from the rosy picture presented by the demonstration plots. Large harvests can only be attained by using vast quantities of expensive fertilisers and the seeds yielded from the harvest cannot be replanted as nothing will grow from them – a new batch has to be bought from the seed company. Several years ago a certain coffee grower in the area wanted to improve his crop yields and, enticed by hybrid seed marketing, decided to remove all of his existing local coffee bush varieties and replace them with 6000 hybrid bushes. His first harvest was splendid, but the second was much less successful and the farmer realised that he would have to use increasingly large amounts of fertiliser to gain satisfactory yields. As his fertiliser requirements grew, so the price of coffee fell and today the farmer in question can only afford to buy enough fertiliser to maintain 1000 coffee bushes.
Unfortunately, the situation is frequently made worse by NGOs, whose work in Malawi is often not coordinated. Thus, one year a specialist from Organisation A will arrive and tell farmers what they should be planting and how, only for a second expert from Organisation B to appear two years later and inform them that they’ve chosen entirely the wrong approach, whilst a further two years on someone from Organisation C will state authoritatively that his proposed methods offer the best solution. Who should a farmer trust?
Another big problem is the handing out of food aid. Some NGOs seem to distribute it left, right and centre as if trying to adhere to a financial plan so that their budgets for the following year will not be cut. They start offering aid to those who had hitherto been capable of producing their own food. People are happy, as they no longer have to toil away working their fields (and who wouldn’t be?) and their land lies fallow. Meanwhile, the NGO decides to alter its focus, and instead of Malawi chooses to ‘assist’ Ethiopia, thus triggering a very real hunger problem. At least a year is needed to produce a crop from scratch in the empty fields. It’s no surprise that people prefer to receive aid rather than have to work themselves, as illustrated by the Christian mission stationed at Livingstonia. Ten years ago they produced a large proportion of the food that they needed. Then came financial aid from Europe, which was used to buy a fleet of 4x4s and now it’s easier to drive to a larger town a couple of times a week for a shopping trip than to invest in continued self-sufficiency. The fields lie overgrown with weeds, the animal pens stand empty and the will to do anything practical has long gone. Why, indeed, bother working if you don’t have to? Sadly, not all aid is actually helpful.
After 15 years’ work on his own farm Auke now has the satisfaction of having managed to reinstate the former woodland and of running a successful business. However, his greatest pleasure comes from the fact that he has been accepted by the local community, who have come around to his ideas and now often seek his advice in running their own farms.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz