Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

piątek, 8 października 2010

Z Kigombe do Iringa

Biały piasek plaż, zieleń palm i błękit wody sprawiły, że poczuliśmy się jak na urlopie wypoczynkowym.

Odpoczywaliśmy tam 3 dni, pływaliśmy w oceanie, byliśmy na morskiej przejażdżce (większość ludzi dostała choroby morskiej w tym wszyscy Anglicy, wyspiarze i potomkowie najlepszych żeglarzy w historii) i snorklowaliśmy na rafie koralowej. Udało nam się też zrobić w tym czasie bardzo duże pranie. Na kempingu poznaliśmy podróżników z Niemiec którzy byli już tu od 3 tygodni, a w drodze już 10 miesięcy. Niestety kilka razy zostali okradzieni i bardzo nas przestrzegali by uważać na swoje bezpieczeństwo.






9 września postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę na zachód i chcieliśmy dojechać do Morogoro. Było dosyć gorąco i spory ruch na drogach bo zaczynał się Iid, muzułmanie świętowali zakończenie ramadanu. Po drodze postanowiliśmy trochę odpocząć i zatrzymaliśmy cię w barze przy stacji benzynowej. Po jakimś czasie na parking zajechało auto z małżeństwem z małym dzieckiem. Pani podeszła do nas i zaskoczyła nas pytając po polsku czy aby nie jesteśmy jej rodakami. Ania mieszkała w Dar es Salam ze swoim duńskim mężem Thomasem, pracownikiem Banku Światowego. Ich rodzina powiększyła się 5 miesięcy temu, kiedy to na świat przyszedł Aleksander. Bardzo mile spędziliśmy tych kilka chwil razem, rozmawialiśmy sobie o podróżach i o tym jak się żyje w Tanzanii.

Pod wieczór zatrzymaliśmy się na przyhotelowym parkingu w Morogoro, gdzie pozwolono nam spędzić noc za darmo, pod warunkiem, że kupimy drinka lub dwa z hotelowego baru. Propozycja nie do odrzucenia i zadowolony byłem bardzo, że zmuszano mnie do picia.

Cały następny dzień zajął nam przejazd do farmy Kisolanza, za miejscowością Iringa, gdzie właściciele założyli bardzo miły kemping. Ciekawie zbudowany i dobrze zaopatrzony bar, czekoladowe ciasteczka domowej roboty, oraz gorąca woda z opalanych drewnem bojlerów wprowadziły nas w dobry nastrój.

Kigombe to Iringa

White sands, shady palm trees and the azure waters of the Indian Ocean at Peponi Beach Resort made for a truly holiday atmosphere.

We lounged around for three days, went swimming when the tides allowed and took a dhow trip out to a sandy island for a spot of snorkelling in the local coral reefs. After four hours of bobbing around on the ocean wave a number of people on board the dhow turned decidedly green at the gills – all of them from Great Britain. Ironic bearing in mind the island’s proud sailing history.

Staying at Peponi, we also managed to do a huge mound of washing, albeit in salty water that rendered most of our clothes stiff as cardboard. Whilst at the campsite we met a couple from Germany who had already been there for three weeks, and had generally been on the road for 10 months. They seem to have had a number of unpleasant experiences along the way and warned us to take great care, especially in big towns, where their vehicle had now been broken into on three separate occasions.

On the 9th of September we resolved to head further west, intending to reach Morogoro. The heat was growing more oppressive and the roads were very busy, as it was the start of the Muslim festival of Id (celebrating the end of Ramadan) and the beginning of a long weekend for Tanzanians. We decided to stop for a breather at a roadside restaurant. After a while another car pulled up alongside ours and a young couple with a baby emerged from it. The woman came over to us and surprised us by asking in Polish whether we weren’t by any chance her compatriots. Ania lives in Dar Es Salaam with her Danish husband, Thomas – an employee of the World Bank. The newest member of their family, Alexander, had been born just five months earlier, only a few days before we had set off from Poland. We had a very pleasant lunch with them, chatting about travel and what it’s like to be living in Tanzania.

As evening approached, we arrived at Morogoro. Making enquiries at a local hotel about the possibility of camping in their grounds, we were told that we could do so for free on condition that we bought a drink or two from the hotel bar. An offer not to be sniffed at, Adam taking great delight at being forced to drink.

It took us the whole of the following day to reach our next destination – the Old Farmhouse at Kisolanza, south of Iringa, where the owners have set up a very pleasant and well equipped campsite. The wood-heated boilers powering the showers, the idiosyncratically furnished bar and the availability of freshly baked chocolate brownies made for a very cosy evening.

czwartek, 7 października 2010

Tanzania, w drodze nad Ocean Indyjski

Zachęceni opisem w przewodniku postanowiliśmy pojechać do Lushoto w masywie Usambara, 2/3 drogi pomiędzy Moshi a wybrzeżem. Dobry, ale wąski i kręty asfalt prowadził w góry, aż do momentu kiedy było tak wąsko, że nad przepaścią mieścił się tylko 1 pojazd. W takim miejscu utworzył się korek, naprzeciw siebie stał samochód dostawczy i autobus. Widzieliśmy, że sytuacja jest dosyć napięta, ludzie byli bardzo zdenerwowani i doszło do przepychanek i bicia po twarzach. W pewnym momencie jakiś rozemocjonowany jegomość podbiegł do autobusu i wyciągnął z niego długi miecz. Zaraz cofnąłem samochód bo nie chciałem by krew obryzgała nam szybę, ale kolega krewkiego pana wyperswadował mu użycie broni. Bardzo nerwowi ludzie.
Reszta dnia upłynęła bez tak intrygujących zdarzeń i mieliśmy szansę uspokoić się nieco podziwiając przepiękne pejzaże.





Niedaleko miejsca gdzie nocowaliśmy działała farma założona przez niemieckich luteranów, maiła ona sklep firmowy i zapewniali, że można w nim kupić razowy chleb, żółty ser i inne wiejskie przysmaki. Wielkie było nasze rozczarowanie, gdy dowiedzieliśmy się, że możemy nabyć tylko ziołowy serek do smarowania chleba. Nasze oczekiwania były znacznie większe (tak naprawdę to moje oczekiwania), ale cóż zrobić, lepszy rydz niż nic. Na drodze z farmy do miasteczka doszło do nieprzyjemnego incydentu. Nagle usłyszeliśmy potężny łomot, jakiś facet rzucił sporym kamieniem w nasz samochód. Tego już nie wytrzymałem. Nieudane zakupy na farmie bardzo mnie zdenerwowały, bo od kilku dni nastawiałem się na to, że zjem pajdę normalnego chleba z żółtym serem i teraz nawinął mi się ten nieszczęśnik z kamieniem. Wyskoczyłem z samochodu jak z katapulty zabierając z sobą śmiertelnie niebezpieczną saperkę bundeswery i pognałem za jegomościem z rządzą mordu w oczach. Chyba się przestraszył bo zmykał jak górska kozica i ciężko mi go było dogonić bo po drodze zgubiłem sandały. Zobaczyłem, że człowiek zatrzymał się koło dwóch innych mężczyzn więc ruszyłem w ich kierunku dodając sobie animuszu głośno bluzgając po kociewsku. Musiało zadziałać bo winowajca skręcił do lasu, a pozostali dwaj zaczęli celować w jego nogi małymi kamieniami. Kiedy do nich dobiegłem zadyszany zaczęli przepraszać i powiedzieli mi, że umysł uciekającego jegomościa nie działa zbyt dobrze. W tym momencie zrobiło mi się nieswojo bo naszła mnie refleksja, że z moim mózgiem chyba też jest coś nie w porządku skoro chciałem „zabić” za brak żółtego sera.


Na szczęście tym krótkim pościgiem rozładowałem swoją złość i dalszą trasę pokonałem już potulny jak baranek. Po drodze na wybrzeże zatrzymaliśmy się, ku wielkiej uciesze Basi, w restauracji Liverpool FC.



Mimo, że był ramadan i właściciele byli muzułmanami to wydawanie posiłków szło pełną parą i co chwilę zajeżdżał kolejny autobus pełen podróżnych. Pod koniec dnia dojechaliśmy nad Ocean Indyjski i zatrzymaliśmy się w Kigombe.
Tanzania, Indian Ocean bound
Inspired by the description in our guidebook, we decided to visit Lushoto in the Usambara Mountain Range, two-thirds of the way between Moshi and the coast. A decent though narrow tarmac road wound steadily upwards into the mountains, till at one point it became barely wide enough for one vehicle. It was here that we came upon a traffic jam – a truck and a bus having ground to a halt facing one another. We could see that the situation was fairly fraught, all those concerned in the standoff becoming increasingly irate, exchanging loud words, pushes, shoves and even the odd slap around the face. Suddenly, one particularly infuriated individual made a beeline for the back of the bus, drawing a long sword from its boot. Adam started slowly reversing away from the scene to avoid any potential blood spatters on our windscreen, though thankfully some rather more courageous soul managed to persuade the hot-headed character to put away his weapon.

Following this display of Tanzanian road rage, we were relieved to spend the rest of the day in far more tranquil fashion admiring the lush mountain landscapes.

The next morning we visited a farm founded by German Lutherans that was situated near the place where we’d stopped to camp. Their advertising made much of the fact that they had a farm shop selling rye bread, cheeses and other homemade delicacies. Hence, we were mightily disappointed to discover that all they could offer us on that day was a small pot of frozen cream cheese with herbs, even though there was a freshly baked loaf and three plump rounds of cheddar sitting on the counter (sadly, reserved for making that afternoon’s pre-booked picnics). Our expectations (Adam’s in particular) had been much greater. The discontented mood engendered by this state of affairs did not improve when we drove away from the farm and suddenly heard a clattering thud, as a great lump of rock thrown by a bystander bounced off our vehicle. This proved too much for Adam to bear. The disillusioning shopping trip to the farm had already dealt him a severe blow, because ever since reading about the farm’s products he’d been anticipating the moment when he could have a slab of real bread with a piece of cheese. Now, with his appetite unquenched, someone was hurling stones at him. Leaping out of the car like a man possessed, he grabbed a lethal weapon, in the form of a German Army spade, and started running after the unfortunate assailant, eager to wreak his revenge. (Road rage Polish-style.) His antagonist must have got quite a fright, as he bolted at considerable speed, Adam’s task of catching up with him being made all the more difficult by losing his sandals in the chase. Spotting that the wrongdoer had stopped next to two other men standing at the side of the road, undaunted, Adam made his way in their direction, bellowing intimidating, northern Polish obscenities in order to convey his mood and intentions. Although the rock-thrower probably didn’t understand Polish, he nonetheless beat a hasty retreat into a nearby patch of woodland, the two other onlookers aiming small stones at his feet. As a breathless Adam approached them they began to apologise, explaining that the fugitive was a local whose brain was not in full working order. This led Adam to reflect that perhaps his own brain could do with an overhaul, as there has to be something seriously wrong with a man who, when his longing for a lump of cheese is thwarted, is overcome by the urge to batter someone to death with a shovel.

Thankfully, this moment of madness ultimately had a calming effect and the rest of our day passed without incident. On our way to the coast we stopped at the bizarre, though very welcome, sight of a vast roadside restaurant named Liverpool FC. Despite it being Ramadan, and the owners being Muslims, the restaurant was in full working order, the serving hatch emblazoned with the words THIS IS ANFIELD dishing out meal after meal to passengers alighting from a never-ending succession of buses and coaches. By the end of the day we had reached the Indian Ocean, where we stopped in the village of Kigombe.

Obserwatorzy