Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

wtorek, 18 maja 2010

Turcja - droga do Kapadocji

Na stacji benzynowej tuż przed granicą grecko turecką spotkaliśmy dwa ładnie oklejone samochody niemieckich turystów. Pozdrowienie „hallo” skierowane w ich kierunku musiało zabrzmieć jakby wyszło z ust rodowitego Niemca, bo jeden z panów podszedł do mnie i zaczął rozmowę w swoim ojczystym języku. Dopiero po chwili spojrzał na tablicę rejestracyjną naszego samochodu i zwolnił tempo wypowiadanych słów tak, że mój skołowany mózg zaczął przetwarzać informacje na tyle sprawnie, że udało się nam nawiązać coś na kształt rozmowy. Panowie jechali do Jordanii nowym, off roadowo „zbajerowanym” Jeepem i starym VW transporterem. Okazało się, że Jeep nie może nadążyć, bo właściciel VW wcisnął pod jego maskę (a właściwie pod tylną klapę) silnik o mocy 275 koni.

Na granicy formalności przebiegły bardzo sprawnie. Najpierw zakup wizy, potem wpisanie samochodu do paszportu, odprawa i witamy w Turcji. Nie tracąc czasu obraliśmy kierunek na Istambuł, ale na 40 km przed nim zaczęły się korki. Przejechanie z zachodniego krańca miasta do mostu na Bosforze zajęło nam prawie 3 godziny. Mimo, że nadchodził wieczór postanowiliśmy kontynuować jazdę. Chyba wpadłem w „trans” bo tego dna przejechaliśmy blisko 850 km. W nocy, już nieźle zmęczeni zjechaliśmy z autostrady w poszukiwaniu noclegu. Od dłuższego czasu podróżowaliśmy przez całkiem wysokie góry i kiedy wybraliśmy małą boczną drogę ta oczywiście poprowadziła nas stromo w górę. Po kilkunastu zakrętach o 360 stopniach i minięciu kilku małych wiosek najpierw asfalt zmienił się w szutrówkę, a następnie szutrówka przeszła w drogę gruntową. Dookoła było bardzo stromo ale udało się nam wypatrzyć kawałek płaskiego terenu na rozwidleniu, pomiędzy dwiema drogami. Byliśmy na wysokości 1500 metrów i było zimno ale za to niebo było niesamowicie rozgwieżdżone i czuć było w powietrzu przyjemną woń iglastego lasu.
Wczesnym rankiem obudził nas jakiś hałas i dopiero po chwili doszło do mnie że to nie jakiś tam jazgot tylko, że ktoś śpiewa i robi to w dodatku przepięknie. Starszy pan szedł w góry i moim zdaniem śpiewał chwaląc Boga za to, że stworzył tak wspaniały świat. Poranek był tak cudowny, że postanowiliśmy zostać nieco dłużej w tym miejscy by nacieszyć się otaczającą nas przyrodą.


Tego samego dnia, późnym popołudniem dojechaliśmy do miejscowości Goreme. Słońce było już na tyle nisko nad horyzontem, że uwypukliło rzeźbę i kształty skał z których słynie ta część Kapadocji. Wapienne ostańce oszlifowane wodą i wiatrem wyglądały w tym świetle niesamowicie. Efekt potęgował fakt, że cieszyliśmy się tym widokiem praktycznie sami, bo cała rzesza turystów siedziała już o tej porze w restauracjach Goreme. Nocleg znaleźliśmy w niedalekiej odległości od miasteczka, w niewielkiej kotlince wśród pól. Tam też zrobiliśmy pierwsze pranie w naszym „automacie”, ale o tym może napiszemy później.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy