Koło południa spotkaliśmy się z człowiekiem, który obiecał, że za odpowiednio wysoką opłatą zawiezie nas do miejsc które warto odwiedzić w Danakil. Ustaliliśmy cenę, dogadaliśmy się z Irlandczykami, że skoro jedziemy własnym autem to nie będziemy partycypować w kosztach wynajmu dodatkowych samochodów. Umówiliśmy się z przewodnikiem, że startujemy o 8 rano następnego dnia. Stwierdził, że zdoła dzisiaj załatwić potrzebne zezwolenia, obstawę z karabinami i zrobi niezbędne zaopatrzenie.
Mając do dyspozycji jeszcze sporą część dnia postanowiliśmy zwiedzić pałac króla Yohannesa. Przy wejściu widzieliśmy jak straż przeszukuje miejscowego chłopaka i na końcu zabiera mu dokumenty jako zabezpieczenie. Przygotowaliśmy się na takie samo traktowanie ale przepuszczono nas bez rewizji, co bardzo wkurzyło rewidowanego przed chwilą jegomościa. Pałac nie był zbyt duży i też nie był zbyt ciekawy więc szybko uporaliśmy się z jego zwiedzaniem. Przy wyjściu porozmawialiśmy trochę z rewidowanym chłopakiem i zostaliśmy przez niego zaproszeni na kawę. Gebre jest prawnikiem z Adis Adeby i przyjechał do Mekele bo zlecono mu zbadanie jakiejś sprawy. Porozmawialiśmy tylko krótką chwilę ponieważ musieliśmy przygotować samochód do jutrzejszego wyjazdu, ale umówiliśmy się na wieczorne spotkanie w hotelowym barze.
Gebre opowiedział nam historię swojej rodziny. Wielu jej członków było torturowanych bądź zginęło z rąk przewijających się przez historię Etiopii reżimów. „G” (tak kazał się nazywać Gebre) mimo, że ma dopiero 23 lata to widział już w swoim krótkim życiu ponad 40 osób zastrzelonych przez policję. Ludzie obawiają się rozmawiać na tematy polityczne z obcymi, bo nigdy nie wiadomo czy nie trafi się na agenta bezpieki.
Tego wieczora poznaliśmy też przesympatyczne małżeństwo amerykańsko-irlandzkie, Chris i Richard, którzy pracują społecznie w Mekele na rzecz niewidomych dzieci porzuconych przez swe rodziny. Budują oni w sierocińcu czytelnię, sanitariaty i płot okalający teren placówki. Niestety płot to bardzo ważna inwestycja gdyż dochodziło do ataków na bezbronne dzieci, włącznie z seksualnym wykorzystywaniem dziewczynek. Niewidome dzieci są odrzucane ponieważ rodzin nie stać na ich utrzymanie. W kraju w którym podczas wielkiej suszy, w rejonie Tigrey, zmarło z głodu ponad milion ludzi los kilkudziesięciu niewidomych dzieci nikogo zbytnio nie obchodzi. Etiopia ma najwyższy w Afryce odsetek niewidomych. Ślepota rzeczna , wywołana przez pasożyty, jest jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy.
Wieczór rozwijał się w najlepsze, miejscowe piwo i anyżówka ouzo nie należą do najgorszych, ale jutrzejszy wyjazd i perspektywa pokonania 200 km górskich szlaków przystopowała nasze apetyty i grzecznie poszliśmy spać, ale postanowiliśmy się spotkać po naszym szczęśliwym powrocie z depresji.
Nasz przewodnik Waldu zjawił się z godzinnym opóźnieniem i zaczął ciągać nas po mieście ponieważ wczoraj nie załatwił wszystkich sprawunków. W końcu po dwóch godzinach ruszyliśmy konwojem 3 samochodów w trasę. Nam przypadła jazda na końcu stawki, co nie należało do przyjemności. Poruszaliśmy się wysokościach grubo ponad 2000 metrów npm. i niedoładowane silniki starych Toyot potwornie kopciły na górskich podjazdach. Bardzo męcząca była też prędkość z jaką Waldu prowadził nasz konwój: nie przekroczył 50 km/h jadąc po asfalcie. Ale na nasze szczęście zjechaliśmy z dobrej drogi po 20 km i zaczął się bity szlak.
Najbardziej uciążliwe do przejechania były odcinki do zbudowania których użyto sporej wielkości kamieni. Początkowo, kiedy szlak jest dobrze ubity, jedzie się po takiej powierzchni jak po stole. Wystarczy jednak kilka dni deszczu by wymyć spomiędzy kamieni ziemię i jedzie się po 5-10 centymetrowych mikrogórkach. Zawieszenie nie radzi sobie z tymi górkami i przez samochód przechodzi seria budzących grozę wstrząsów. Takie wstrząsy potrafią rozkręcić samochód do najmniejszej śrubki. Musiałem dokręcać miskę olejową bo trzymające ją śruby się poluzowały. Jedynym ratunkiem jest mocne upuszczenie powietrza z kół, ale trzeba uważać, bo po przekroczeniu pewnej granicy jazda na „flakach” robi się niebezpieczna.
Dojechanie do depresji zajęło nam cały dzień. Na noc zatrzymaliśmy się w miejscu, które można nazwać osadą. Kilkanaście rodzin żyje w tym niegościnnym terenie i ciężko powiedzieć z czego się utrzymują, bo nić tu nie ma prawa urosnąć, brakuje wody, i nie trzyma się też inwentarza (żyją chyba ze zdzierania drakońskich opłat z turystów). Patrząc na naszych towarzyszy podróży byliśmy szczęśliwi, że przeszliśmy aklimatyzację i przystosowaliśmy się trochę do wysokich temperatur w Sudanie. Irlandczycy mieli czerwone twarze i wyglądali jakby się im zagotowały wszystkie komórki, a było zaledwie 43 stopnie Celsjusza. Jak to bywa w takich sytuacjach nasza pycha została szybko ukarana, bo w nocy temperatura spadła do zaledwie 38 stopni i pociliśmy się niemiłosiernie usiłując zasnąć w naszym Hotelu Patrol. Rankiem nasi Irlandczycy nie mieli zbyt zadowolonych min. Nasz przewodnik dał im 6 wąskich materacy na 7 osób i biedacy musieli leżeć bark w bark w małej słomianej chatce. Dwie kobiety, które były z tą grupą wykładały na uniwersytecie gdzie studiowali pozostali chłopacy. Do wyboru zostało im albo spać we dwójkę na jednym materacu, albo przytulić się do studentów. I tak źle, i tak niedobrze.
Najbardziej uciążliwe do przejechania były odcinki do zbudowania których użyto sporej wielkości kamieni. Początkowo, kiedy szlak jest dobrze ubity, jedzie się po takiej powierzchni jak po stole. Wystarczy jednak kilka dni deszczu by wymyć spomiędzy kamieni ziemię i jedzie się po 5-10 centymetrowych mikrogórkach. Zawieszenie nie radzi sobie z tymi górkami i przez samochód przechodzi seria budzących grozę wstrząsów. Takie wstrząsy potrafią rozkręcić samochód do najmniejszej śrubki. Musiałem dokręcać miskę olejową bo trzymające ją śruby się poluzowały. Jedynym ratunkiem jest mocne upuszczenie powietrza z kół, ale trzeba uważać, bo po przekroczeniu pewnej granicy jazda na „flakach” robi się niebezpieczna.
Dojechanie do depresji zajęło nam cały dzień. Na noc zatrzymaliśmy się w miejscu, które można nazwać osadą. Kilkanaście rodzin żyje w tym niegościnnym terenie i ciężko powiedzieć z czego się utrzymują, bo nić tu nie ma prawa urosnąć, brakuje wody, i nie trzyma się też inwentarza (żyją chyba ze zdzierania drakońskich opłat z turystów). Patrząc na naszych towarzyszy podróży byliśmy szczęśliwi, że przeszliśmy aklimatyzację i przystosowaliśmy się trochę do wysokich temperatur w Sudanie. Irlandczycy mieli czerwone twarze i wyglądali jakby się im zagotowały wszystkie komórki, a było zaledwie 43 stopnie Celsjusza. Jak to bywa w takich sytuacjach nasza pycha została szybko ukarana, bo w nocy temperatura spadła do zaledwie 38 stopni i pociliśmy się niemiłosiernie usiłując zasnąć w naszym Hotelu Patrol. Rankiem nasi Irlandczycy nie mieli zbyt zadowolonych min. Nasz przewodnik dał im 6 wąskich materacy na 7 osób i biedacy musieli leżeć bark w bark w małej słomianej chatce. Dwie kobiety, które były z tą grupą wykładały na uniwersytecie gdzie studiowali pozostali chłopacy. Do wyboru zostało im albo spać we dwójkę na jednym materacu, albo przytulić się do studentów. I tak źle, i tak niedobrze.
Po szybkim śniadaniu, niewyspani ruszyliśmy w drogę. Jazda po dnie słonego jeziora to dosyć niebezpieczne przedsięwzięcie. Jeżeli nie ma wyznaczonych szlaków po których można się bezpiecznie poruszać jazda na „dziko” może skończyć się utopieniem auta po podłogę i głębiej. My jechaliśmy wzdłuż wbitych w ziemię niewysokich kołków, ale i tak miało się wrażenie, że lada chwila samochód zapadnie się w lepkiej mazi. Przy samym wyjeździe z wioski widzieliśmy ciężarówkę która zapadła się po osie na, wydawałoby się, twardym gruncie.
Po przejechaniu przez kilkunasto kilometrowe pole solnej mazi wjechaliśmy na twardy grunt, który okazał się być grubą warstwą soli, aż dotarliśmy do solnych wzgórz.
Wspięliśmy się po nich do jeziora gdzie naszym oczom ukazały się fantazyjne kształty solnych i siarkowych formacji, po których stąpaliśmy dosyć niepewnie, ponieważ przez szczeliny pod naszymi stopami dobiegał do nas dźwięk bulgoczącej cieczy i syk wydobywającego się gazu. Szedłem w sandałach i wyraźnie czułem buchającą od podłoża gorąc. Kolory i kształty, które było nam dane zobaczyć były tak niesamowite, że mogła je stworzyć tylko natura. Wywarły one na nas tak wielkie wrażenie, że na długo pozostaną one w naszej pamięci.
Tego dnia zwiedzaliśmy jeszcze jezioro pełne ropy naftowej, bulgoczące jezioro pachnące siarką i miejsca pozyskiwania soli.
Powrót do Mekele był także swego rodzaju przygodą. W nocy, nad naszym kampingiem rozpętała się burza. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy spać w samochodzie. Mniej szczęścia mieli Irlandczycy którym przewodnik nie zapewnił dachu nad głową. Przeczekali oni noc stłoczeni w jednym samochodzie. Rankiem wyruszyliśmy skoro świt, bo do przejechania mieliśmy kilka brodów, a nie wiedzieliśmy jak duże zniszczenia wywołała burza i jak wysoki będzie stan wody w rzekach. Łaskawie nie było tak źle i tylko kilka razy musieliśmy czekać by poprzedzające nas, uwięzione w błocie auta uwolniły się i ruszyły w dalszą drogę.
Wieczór spędziliśmy w miłym, mieszanym irlandzko, amerykańsko, etiopsko, angielsko, polskim towarzystwie. Przekazaliśmy parze pomagającej niewidomym dzieciom pełen wór zabawek, które dostaliśmy od naszych siostrzeńców Wiktora i Juliana. Dla większości z tych niewidomych dzieci były to pierwsze w życiu zabawki jakie miały okazję trzymać w rękach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz