Rankiem poszliśmy szukać sklepu w którym moglibyśmy kupić warzywa i owoce. Ciężko o nie o tej porze roku w północnej Etiopii, a jeżeli są dostępne to za wygórowane ceny. Za jabłka żądali od nas dolara za sztukę. Skorzystaliśmy z okazji, że przyłączył się do nas lokalny chłopak i poprosiliśmy go by nas zaprowadził do lokalu gdzie moglibyśmy kupić tedż, alkohol na bazie miodu cieszący się dużym powodzeniem ze względu na swą niską cenę w stosunku do mocy. Coś jak nasze patykiem pisane wina, z tym, że produkowane wyłączne z naturalnych składników – znaczy się ekologiczne. Chłopak zaprowadził nas do domu, do którego prowadziła duża metalowa brama. Po kilku metrach wchodziło się na porośnięty winoroślem dziedziniec. Na niskich ławkach siedzieli tam starsi panowie z których każdy trzymał w dłoni szklany flakon o objętości 0,33 l. Na twarzach klientów widzieliśmy wyraz błogiego zadowolenia i szczęścia. Panowała tu atmosfera wzajemnej miłości i braterstwa i było to jedno z nielicznych miejsc w Etiopii gdzie spotkaliśmy się z tak autentycznie przyjazną reakcją na nasz widok. W momencie kiedy poziom żółtawej cieczy w flakonie zbliżał się niebezpiecznie do dna do akcji wkraczał właściciel przybytku i z wielkiego czajnika nalewał nową porcję alkoholu. Miejsce to przypominało mi lokalny gniewski bar GS-u, tzw. kuflandię, aczkolwiek atmosfera panowała tu zgoła różna: miłość, pokój, brak agresji. Wchodząc tu zastanawiałem się dlaczego przy bramie czuć było mocny zapach uryny i wkrótce dane mi było zaspokoić ciekawość. Zaintrygowała mnie postać „przyklejona” do muru w rogu budynku przy bramie i okazało się że w ścianie zamocowano kamionkową rurę, którą wykorzystywano jako pisuar. Wylot rury znajdował się w toalecie, gdzie to co rurą spływało lądowało na podłodze. Trzeba było odpowiedniej synchronizacji by korzystać jednocześnie z rury i z toalety bo można było otrzymać nieoczekiwany prysznic.
Sam tedż nie przypadł nam zbytnio do gustu, myślałem, że będzie smakował podobnie do naszego pitnego miodu, ale był gorzki i dużo mocniejszy za sprawą roślinnych przyspieszaczy fermentacji.
Z Adigrat skierowaliśmy się szutrową drogą do Geralty. Mieści się tam kamping prowadzony przez włoskie małżeństwo, bardzo ładnie położony, ale zdecydowaliśmy się nie zatrzymywać tam na nocleg. Tego dnia mieliśmy do zrealizowania bardzo ważne logistycznie zadanie: obejrzeć finał mistrzostw świata Hiszpania – Holandia. Zaplanowaliśmy, że spędzimy noc w Mekele, dużym mieście, które swym porządkiem odbiega od pozostałych miast etiopskich. Jest tu czysto i przyjemnie. Dojechaliśmy szutrami do Megab i tam, zamiast skierować się prostą drogą do Wukro, zauroczeni krajobrazami pojechaliśmy inną drogą w nieznane. Wiodła ona przez małe wioski u podnóża gór. Niektóre z nich były opuszczone w wyniku prowadzonych tu nie tak dawno działań wojennych pomiędzy Etiopią a Erytreą.
W pewnym momencie droga nabrała charakteru off-roadowego. Przejechaliśmy kilka brodów, potaplaliśmy się w błocie ale obrany przez nas kierunek wskazywał, że możemy nią dojechać do Abi Adi, skąd prowadzi droga do naszej docelowej miejscowości Mekele. W pewnym momencie wjechaliśmy do wioski z dużym placem, na którym odpoczywało kilkadziesiąt wielbłądów. Należały one do handlarzy, którzy prowadzą swe karawany do oddalonej o 200 km depresji Danakil, w której wydobywają sól. Poczuliśmy się nieco dziwnie w tym miejscu. Duża grupa mężczyzn patrzyła na nas z niedowierzaniem i lekką niechęcią. Dzieci ruszyły w naszym kierunku z głośnymi okrzykami farandzi, farandzi (co znaczy cudzoziemiec) i otoczyły szczelnym kordonem samochód. Zapytałem tylko o drogę i czym prędzej odjechaliśmy wśród okrzyków „gimi, gimi, money, money, pen, pen!”.
W następnej wiosce spotkaliśmy kilku młodych ludzi mówiących po angielsku. Przekazali nam niezbyt miłą wiadomość, że nie dojedziemy w dniu dzisiejszym do Abi Adi ponieważ ulewy zniszczyły drogę i dopiero jutro, jak opadnie woda, będzie można przejechać przez rzekę. Zawróciliśmy więc, jeszcze raz przejechaliśmy wśród okrzyków przez naszą „dziką” wioskę i co sił w kołach pognaliśmy by dojechać do głównego szlaku w Megab przed zachodem słońca. Kilkadziesiąt kilometrów pokonaliśmy już po ciemku. Droga wiła się jak spaghetti przez góry i bardzo przydały się reflektory przeciwmgielne zamontowane w zderzaku przez Traska, które świetnie doświetlały ostre górskie zakręty. Noc spędziliśmy w hotelu w Mekele, gdzie mieliśmy okazję obejrzeć na dużym ekranie finałowy mecz mistrzostw świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz