Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

piątek, 6 sierpnia 2010

Etiopia, Gonder, 06-07,07,2010

Rankiem poszliśmy na rynek by zjeść ostatniego podczas naszej podróży fula – gotowany, rozgnieciony bób z dodatkiem oleju sezamowego, tartego białego sera i cebuli. Kuchnia sudańska oferowała nam szereg potraw które bardzo lubimy: fasolę w sosie pomidorowym, gotowaną czerwoną soczewicę, falafelki, gotowane ziemniaki, wątróbka, mięsa z rusztu, baranie flaczki, czy też rigla która przypomina skrzyżowanie szpinaku i szczawiu przyrządzone w sosie pomidorowym. Będzie nam tych przysmaków brakowało i z niecierpliwością czekaliśmy co pod względem kulinarnym przyniesie nam Etiopia.




Do granicy dotarliśmy przed południem. Miasteczko przygraniczne robi dość niezwykłe wrażenie, całe jest jakby skupione przy przejściu. Po obu stronach drogi stały rzędy ciężarówek czekających na odprawę. Powoli zbliżaliśmy się do granicy kiedy dopadło nas kilku pomocników – załatwiaczy. Pokazali gdzie mamy się udać by załatwić formalności wyjazdowe. Trwało to może z godzinę i ruszyliśmy w stronę Etiopii. Po przekroczeniu metalowej bramy i ostatnim sprawdzeniu dokumentów po stronie sudańskiej podjechaliśmy do specyficznego szlabanu który zagradzał wjazd do Etiopii: dwóch wbitych w ziemię drewnianych pali pomiędzy którymi, na wysokości około 1,7 m przewieszona była szeroka parciana taśma. Ominęliśmy tę przeszkodę i rozglądaliśmy się za służbami granicznymi. Nikt tu nie nosił mundurów, brakowało też jakichkolwiek wskazówek gdzie się udać. Po obu stronach brudnej szutrowej drogi stały licho sklecone baraki w których kwitł przygraniczny handel i w których miejsce miały małe jadłodajnie i kawiarnie. Ale gdzie jest stanowisko odprawy paszportowej? Skierowano nas wąską dróżką biegnącą w poprzek do głównej drogi. Przebiliśmy się przez stado kóz, przeleźliśmy przez zwalony drewniany płotek i wśród małych drewnianych szałasów, przepędzając spod nóg kury doszliśmy do jednoizbowego walącego się budynku z suszonej cegły. Wewnątrz za biurkiem siedziała miła pani która odebrała nasze paszporty i zaczęła wertować jakieś księgi, sprawdzając czy nasze paszporty są autentyczne. Po pół godzinie mieliśmy wbitą do paszportu pieczęć wjazdową. Pozostało do załatwienia cło, ale tak się nieszczęśliwie dla nas złożyło, że rozpoczęła się półtora godzinna przerwa obiadowa. Siedliśmy więc w cieniu drzewa i cierpliwie czekaliśmy dalej nie mogąc wyjść z podziwu nad organizacją i zagospodarowaniem tego miejsca. Wyglądało na to, że dużo ludzi mieszka tu na stałe, a parciany szlaban to tylko umowny znak oddzielający oba kraje bo ludzie przechodzili pomiędzy Sudanem a Etiopią bez okazywania jakichkolwiek dokumentów.
Po załatwieniu formalności celnych wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Gonder.
Krajobraz powoli zmieniał się z nizinnego w górski a pora deszczowa sprawiła, że zieleń kłuła w oczy swą intensywnością.


Dobrą asfaltową drogą pięliśmy się coraz wyżej, aż dotarliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży. Na miejscu, korzystając z rekomendacji przewodnika zakwaterowaliśmy się w niewielkim hotelu, po czym ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu restauracji. Dopadła nas od razu grupa młodych chłopaków oferujących „bezinteresowną” pomoc za pieniądze oczywiście. Ciężko się jest od nich uwolnić, bo chodzą za człowiekiem krok w krok i bezustannie gadają. By od nich uciec weszliśmy do hotelowej restauracji i zostaliśmy w niej na kolację tym chętniej, że mogliśmy tam zobaczyć półfinałowy mecz Holandia-Urugwaj. W restauracji przysiadł się do nas Jose, żywiołowy Hiszpan, który od 3 miesięcy wędruje po Afryce. Podróż rozpoczął w Afryce Południowej i stwierdził, że Etiopia to dla niego najmniej gościnny kraj ze wszystkich, które po drodze odwiedził. Nie może się przyzwyczaić do mentalności miejscowej ludności, która nęka turystów oferując im odpłatną pomoc, bądź chodzi za tobą cały dzień coś tam mamblując pod nosem i na koniec żąda za to wysokiej zapłaty. To co mówił Jose nie było zbyt miłe, ale sposób w jaki to opowiadał ubawił nas serdecznie.
Rano obudziłem się lekko zmarznięty i pogryziony przez pchły, bardzo miły początek dnia. Zapakowaliśmy się do auta i poszliśmy zwiedzać miasto. Zaczęliśmy od kompleksu zamkowego z XVII wieku. Na powierzchni około ośmiu hektarów stało kiedyś sześć zamków.



Bardzo ciekawie opisał obyczaje panujące na dworze królewskim, w dawnej stolicy Abisynii, szkocki podróżnik James Bruce. Otóż przed ucztą przyprowadza się w pobliże drzwi byka, którego zaczyna się żywcem kroić. Rozdzierający ryk katowanego zwierzęcia jest sygnałem dla towarzystwa by zasiąść do stołu. Siadają na przemian kobieta, mężczyzna i dwie panie po bokach obsługują siedzącego pomiędzy nimi pana. Przygotowują one z jedzenia wielkie kule, które wpychają do ust mężczyzn, przy czym ilość jedzenia jest tak duża, że często się biedacy nim dławią. Ten który jest w stanie zmieścić w ustach największą kulę i zjeść ją z największym hałasem jest uważany za najlepiej wychowanego.
Po zakończeniu jedzenia, w tym samym pomieszczeniu, pary udają się na bok i zasłaniane przez innych szatami oddają się uciechom cielesnym i obowiązuje ta sama reguła: im głośniej tym lepiej.
Po zwiedzeniu zamków pojechaliśmy wymienić olej w naszym aucie, a następnie poszliśmy zobaczyć kościół Debre Birhan Selassie założony z 1670 roku z przepięknymi malowidłami naściennymi. To jedyny z 44 kościołów w Gonderze który przetrwał XIX-wieczne najazdy Mahdystów z Sudanu.




Postanowiliśmy tego dnia dojechać do położonego na wysokości 2900 m npm Debark, który jest bazą wypadową do parku narodowego Simien Moutains.
Droga którą mieliśmy do pokonania była niezbyt dobrej jakości: rozjechane przez ciężarówki szutry, dużo błota, ulewny deszcz a potem towarzysząca nam cały czas gęsta mgła, a raczej chmury, które zalegały na tej wysokości.




Udało się nam dotrzeć do miasteczka przed zachodem słońca i zakwaterować w stosunkowo nowym hotelu. Poszliśmy w strugach deszczu do lokalnej jadłodajni by co nieco przekąsić a później usiedliśmy w małym barze, w towarzystwie kilkunastu lokalnych mężczyzn by obejrzeć mecz Niemcy-Hiszpania. Hiszpanie w finale – yes! yes! yes!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy