Mohamed z żoną i ósemką dzieci mieszkał w małej wiosce nad brzegiem Nilu. Miał sporo ziemi, hodował zwierzęta, był właścicielem dużej grupy zabudowań. Uprawiał warzywa, zboża, bób – jednym słowem rodzina żyła sobie pracowicie ale dostatnio. Kiedy zaczęto realizować projekt budowy tamy ludność z rejonów zagrożonych zalaniem musiała zostać przeniesiona na inne tereny. Rząd Sudanu stworzył system rekompensat za utracone mienie i w Wadi Mugadam rozpoczął budowę domów dla przesiedleńców. Zaprojektowano cztery wioski i obiecano pobudować wielokilometrowe kanały doprowadzające wodę z Nilu do pustyni, gdzie miały powstać pola uprawne. Część ludzi chętnie się przeniosła do nowych domów, jednak spora ilość odmówiła i postanowiła osiedlić się w pobliżu nowopowstałego jeziora. Z powodu budowy tamy doszło do licznych zatargów pomiędzy zagrożoną przesiedleniem ludnością, a siłami rządowymi, zginęło nawet kilka osób. Ludzie nie chcieli się przenosić ponieważ wysokość rekompensat była zbyt niska i nie mieli też żadnej gwarancji, że obietnice co do nawadniania pustyni w pobliżu nowopowstałych osad zostaną spełnione. Początkowo, ludziom, którzy chcieli pozostać w pobliżu jeziora rząd odmawiał do tego prawa twierdząc, że wszyscy muszą przenieść się na nowy teren. Jednak później, pod presją lokalnych organizacji zawiązanych do walki o prawa przesiedleńców, ugiął się i zezwolił na taką możliwość.
Pracując w rejonie przeznaczonym do zalania byliśmy świadkami, jak wysiedlano ludzi do nowych ośrodków. Robiło to na nas bardzo przygnębiające wrażanie. Na niegdyś tętniących życiem, zielonych oazach wiosek panoszyły się buldożery niszcząc opuszczone przez gospodarzy budynki. Wielkie gaje palmowe, w przeszłości cieszące oko i przynoszące zyski, wycięto w pień i zostały po nich tylko wypalone, sterczące z ziemi czarne kikuty. Obraz zniszczenia jak ze zdjęć wojennych ukazujących zbombardowane osady.
Jedną z wielu rodzin które postanowiły pozostać w pobliżu swoich ojcowizn była rodzina Mohammeda. Przenieśli się oni w wyższe rejony bardzo niedaleko od swojej rodzinnej wioski. Rozpoczęli budowę własnej osady od postawienia kilku szałasów z trzciny. Następnie zrobili suszone na słońcu cegły i pobudowali jedno pomieszczenie. Później zbudowali jeszcze jedno i w ten sposób starają się stworzyć bardziej przychylne do zamieszkania warunki. Niestety poziom wody w jeziorze jest niestabilny i waha się w granicach około 10 metrów. Bywają okresy, że woda podchodzi pod same zabudowania, nie można tam wtedy dojechać samochodem i zaopatrzenie trzeba przenosić przez góry na plecach. W suchym okresie woda „odchodzi” na wiele set metrów i pompy nie dają rady jej tłoczyć do osady, trzeba ją nosić w kanistrach. W związku z niestabilnym poziomem wody nie ma możliwości na uprawę ziemi, bo nie uda się jej nawodnić. Nie uprawia się ziemi, nie można hodować zwierząt i sytuacja ludzi mieszkających w tych rejonach jest dzisiaj nie do pozazdroszczenia. Wszyscy którzy pozostali na tym terenie żyją nadzieją, że za kilka lat, podniesie się poziom wód gruntowych i będzie możliwa budowa licznych studni które pozwolą na nawadnianie pól. Jeżeli będzie można zagospodarować rolniczo znaczne tereny to w ich sąsiedztwie powstaną nowe wioski i ludzie będą mogli żyć jak dawniej. Wiele z osób zajęło się rybołówstwem i w ten sposób zarabiają na życie.
Dojazd do osady Mohammeda zajął nam sporą część dnia. Od Karimy trzeba jechać pustynnym szlakiem do dawnej stacji kolejowej Haraz, a następnie skręcić w drogę prowadzącą do licznych nowopowstałych osad. Ciężko było nam odnaleźć właściwy kierunek. Na szczęście mieliśmy koordynaty GPS od kolegów, którzy byli tu zimą więc mniej więcej kierowaliśmy się na azymut dopytując po drodze napotkane osoby jak dalej jechać. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że na dużym terenie, po ustąpieniu wody, pod wierzchnią, wysuszoną warstwą zalegały metrowe pokłady błota i te tereny trzeba było omijać szerokim łukiem. Na nasze szczęście osadnicy zadzwonili do Mohammeda (niech żyje współczesna technika) i ten wyjechał nam na spotkanie.
Po tułaczce przez pustynię w najgorętszej porze dnia dotarliśmy wreszcie na miejsce. Resztę popołudnia spędziliśmy wylegując się w cieniu na łóżkach wypijając ogromne ilości wody, a przed zachodem słońca poszliśmy się schłodzić w jezierze.
Następnego dnia obudziło nas ostre słońce (spaliśmy pod gołym niebem). Noc nie należała do przyjemnych wiał gorący simum i musieliśmy zakrywać twarze by je przed tym wiatrem chronić. Jednak dopiero nadchodzący dzień miał sprawdzić naszą wytrzymałość na wysokie temperatury. Już od rana słońce prażyło niemiłosiernie. Leżeliśmy więc na łóżkach w pomieszczeniu które zamiast drzwi na dwóch przeciwległych ścianach miało po dwa duże wejścia, a dwie pozostałe ściany miały w sobie serię małych otworów wentylacyjnych. Teoretycznie powinno być przyjemnie, bo leżeliśmy w cieniu i w przewiewie, ale około godziny 11 zaczął wiać bardzo gorący wiatr. Musieliśmy zasłonić przed tym wiatrem wszelkie odkryte części ciała, bo mimo, że siedzieliśmy w cieniu mieliśmy wrażenie, iż nasza skóra jest przypalana bezpośrednio przez słońce. Tak chyba można się czuć tylko w hucie, stojąc obok wielkiego pieca. Nie muszę dodawać, że jedyne co w takiej sytuacji byliśmy w stanie robić to leżeć nieruchomo na łóżku i polewać się wodą. Później dowiedzieliśmy się, że tego dnia temperatura osiągnęła 49,5 stopnia Celsjusza. Tym większe było nasze zaskoczenie, że około 13 godziny zajechała pod dom Mohammeda mała, jednonapędowa Toyota tzw. box i wysiadło z niej z 10 osób. Była to delegacja ze szpitala, z oddalonej o 70 km Karimy. Te wszystkie osoby przyjechały tu by zrobić ostatnie szczepienia najmłodszej córki Mohammeda. Tyle osób by zrobić jeden zastrzyk. Pielęgniarki poszły do części damskiej, mężczyźni rozsiedli się w „naszym” domku. Odpoczęli, wypili herbatę, zjedli obiad i odjechali.
W związku z piastowanym przez Mohammeda urzędem Omdego (lokalny sędzia rozstrzygający prostsze sprawy) musiał on tego dnia pojechać do Wadi Mugadam, miejsca do którego przesiedlono ludzi po zbudowaniu tamy. Skorzystaliśmy z okazji i o 17 godzinie wyruszyliśmy konwojem do Karimy. Po drodze kilka razy stawaliśmy by odkopywać samochody. W nocy nawiało sporo świeżego piachu i jednonapędowa Toyota Omdy miała problem z przejechaniem w niektórych miejscach.
Noc spędziliśmy w Karima u rodziny Omdego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz