W niedzielę rano jeszcze raz wybraliśmy się do miasta i w dalszą drogę ruszyliśmy dopiero około godziny 14.00. Pogoda się poprawiła, nie padało i było znacznie cieplej niż dotychczas. Gdy tylko wyjechaliśmy za miasto, po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do rozległych równin na których pasły się stada zebr i antylop. Widzielismy tez duzo kolorowych ptakow.
Wieczór zastał nas w drodze więc zjechaliśmy z niej w niski busz by znaleźć dogodne do noclegu miejsce. Chodząc wokół samochodu zauważyliśmy porozrzucane kupki słomy i połamane drzewa. Basia doszła do wniosku, że są to ślady bytności słoni, które pasły się na tym terenie. Niedaleko od miejsca postoju zauważyliśmy wyryte w ziemi ślady potężnych pazurów. Zaraz sobie przypomniałem, że mijane niedawno domy były otoczone potężnymi zeribami zrobionymi z gałęzi kolczastych akacji. To wszystko nie nastrajało mnie zbyt optymistyczne, ale było już za późno by znaleźć inne miejsce. Z lekkim niepokojem położyłem się w samochodzie i kiedy już zasypiałem potężny ryk zerwał mnie na równe nogi. Basia mówiła później, że czuła walenie mojego serca z odległości 1 metra, taka ilość adrenaliny została wpompowana do moich żył i bała się, że dostanę zawału.
Rano cali i zdrowi przygotowywaliśmy sobie śniadanie, kiedy koło samochodu pojawił się nieoczekiwany gość. Wojownik Samburu przyszedł po śladach opon naszego auta by sprawdzić, czy nic nie zagraża jego wiosce. Zaprosiliśmy by z nami zjadł i korzystając ze słownika Swahili staraliśmy się nawiązać „rozmowę”. Potwierdził, że w okolicy żyją wszystkie dzikie bestie, które mogą człowiekowi zrobić krzywdę.
Po pamiątkowych zdjęciach nasz gość pokazał nam, że musi już iść, oraz wykonał ręką ruch w kierunku zawieszonej na biodrach torebki wskazując, że powinniśmy coś tam wrzucić. Trochę nas to zniesmaczyło, bo człowiek najadł się do syta (może mu nie smakowała jajecznica), opił się herbaty i na deser skosztował ciasteczek z miodem, a teraz żądał kasy za zdjęcia o które sam prosił by mu zrobić. Pokazaliśmy mu to wszystko na migi i postanowiliśmy nie dawać żadnych pieniędzy. Postał jakiś czas przy samochodzie i w końcu podziękował, podał rękę na pożegnanie i odmaszerował.
Ostatni odcinek drogi do Isiolo minął bez przygód, pomijając fakt, że mieliśmy jechać po asfalcie, a poruszaliśmy się po tym co kiedyś nim było, i w mieście zatrzymaliśmy się na kempingu zarządzanym przez mieszkającą od wielu lat w Kenii Dunkę. Pani była bardzo zdziwiona kiedy dowiedziała się którą drogą dotarliśmy do Isiolo, i że po drodze nocowaliśmy na dziko. Stwierdziła, że było to dosyć nierozsądne z naszej strony, bo jej mąż podróżując tamtędy 3 tygodnie temu autobusem dostał się, wraz z innymi pasażerami, w zasadzkę i jako, że nie miał przy sobie wystarczającej kwoty pieniędzy by zaspokoić żądania bandytów, ci pocięli mu rękę maczetą.
Na kempingu zostaliśmy jeszcze kilka dni. Zbliżało się referendum i mając w pamięci to co działo się kilka lat temu podczas wyborów, kiedy podczas zamieszek zginęło bardzo wiele osób, ludzie przestrzegali nas by nie ruszać się z miejsca i niepotrzebnie nie narażać na niebezpieczeństwo. W dzień referendum zamordowano w Isiolo dwie osoby, ale prawdopodobnie nie miało to związku z referendum.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz