Rano bardzo szybko zebraliśmy się do dalszej drogi. Podziękowaliśmy księdzu za gościnę, wpłaciliśmy wolne datki na misję i wyjechaliśmy z miasteczka. Droga była piaszczysta, ale nie sprawiała żadnych kłopotów. Zatrzymaliśmy się po jakimś czasie, by przygotować sobie śniadanie. Niestety droga z każdą chwilą stawała się coraz mniej przyjazna dla samochodu i jego pasażerów. Wjechaliśmy w wulkaniczne góry usłane różnej wielkości kamieniami i także z tych kamieni była zrobiona droga więc jechało się jak po rozsypanej kostce brukowej.
Po dotarciu do studni w Dana wjechaliśmy na szlak do North Horr. Przez cały dzień jazdy minęły nas dwa samochody. Nie udało się nam dojechać do żadnej osady więc zanocowaliśmy na dziko w towarzystwie strusi i sekretarzy. Te ostatnie ptaki nie były zbyt dobrym dla nas znakiem ponieważ żywią się one wężami więc ich obecność była dla nas ostrzeżeniem by uważnie patrzyć pod nogi.
Następnego dnia zabrałem się za naprawę samochodu. Mała zaślepka zamontowana na chłodnicy. była popękana i uciekał przez nią płyn chłodniczy. Kawałek dętki, gałązka akacji i metalowa opaska załatwiły sprawę.
Tego dnia przejechaliśmy przez North Horr, które okazało się bardzo małą osadą na pustyni, z trzema domami i zagrodą na zwierzęta. Do Loyangalani nad Jeziorem Turkana dojechaliśmy dosyć znużeni.
Miasteczko było maleńkie, z jedną ulicą wokół której skupione były gliniane domki. W jednym z takich domków z dumnym napisem hotel zjadłem pierwszy raz w życiu gotowaną kozę. Obsługa zapewniła mnie, że koza jest dużo lepsza od baranka, bo człowiek po jagnięcinie staje się śpiący i leniwy, natomiast kozie mięso daje dużo energii. Niestety przyczepiło się do nas kilku podchmielonych jegomości chcących za wszelką cenę nam pomóc, chociaż kilka razy powtarzaliśmy, że żadnej pomocy nie potrzebujemy. Przeszliśmy się w poszukiwaniu żywności od sklepiku do sklepiku i ruszyliśmy w dalszą drogę. Na noc zatrzymaliśmy się w porośniętym niskimi drzewami wadi.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy w dalszą drogę. Teren był bardzo urozmaicony: porośnięte drzewami wzgórza, wyschnięte koryta rzek i wielkie wąwozy cieszyły nasze oczy swym pięknem.
W South Horr zapytaliśmy tam jakiegoś młodego mężczyznę o drogę na Maralal i zaofiarował on, że pojedzie kawałek z nami, do rozstaju dróg, byśmy nie pobłądzili. Dojechaliśmy do studni, przy której poiło się wielkie stado wielbłądów.
Nasz przewodnik stwierdził, że stąd już trafimy na właściwy szlak więc zawieźliśmy go do miejsca naszego spotkania. Wielkie było nasze zdziwienie kiedy zażądał od nas zapłaty. Basia nie wytrzymała i wygarnęła mu, że zachowuje się bardzo nieprzyzwoicie skoro sam zaoferował pomoc i pożegnała go życząc by w swym życiu pomagali mu tylko tacy sami „bezinteresowni” ludzie jak on sam. Poczuliśmy się jakbyśmy ciągle byli w Etiopii.
Niestety droga, po niewielkim piaszczystym odcinku, zaczęła zmieniać się w kamienistą tarkę nie pozwalając rozwinąć zbyt dużej prędkości. Dodatkowo wysoka temperatura dawała się nam także we znaki, chociaż na nasze szczęście nie było tak gorąco jak w Sudanie. Po kilku godzinach udało się nam dojechać do znajdującego się w górach Baragoi; było już znacznie chłodniej ale z powodu ulewnego deszczu na drogach było mnóstwo błota. Jakiś miły jegomość poinformował nas, że stąd do Maralal droga jest świetna i nie mamy się czym martwić. Pełni nadziei ruszyliśmy więc w dalszą drogę. Po krótkiej chwili rozpętała się burza z piorunami i na ziemie spadły hektolitry wody.
Szlak przerodził się w błotnistą maź ale brnęliśmy do przodu. Po około godzinie dojechaliśmy do gór i droga z błotnistej zmieniła się w skalistą. Musieliśmy zmienić przełożenie reduktora na „low range” i rozpoczęliśmy wielogodzinny „rock crawling”. W pewnym momencie wdrapując się na szczyt wzniesienia zobaczyliśmy na nim stojących obok zaparkowanego motoru dwóch mężczyzn. Gdy nas ujrzeli zaczęli machać byśmy się zatrzymali. Ostrzegają przed tym wszystkie przewodniki ponieważ można w ten sposób utracić swój „ruchomy majątek”, a nawet życie. Panowie postarali się by na ich twarzach zagościł wyraz niewinności i mimo, że jeden z nich trzymał w ręku duży nóż postanowiliśmy się zatrzymać. Okazało się, że biedacy zgubili podczas jazdy kluczyk od stacyjki i teraz stali bezradni próbując uruchomić silnik swojego pojazdu. Zbliżała się noc, było zimno, ruch na drodze był znikomy i nieszczęśnicy stanęli przed widmem noclegu w tych niesprzyjających warunkach i naprawdę nie było im do śmiechu. Po kilku nieudanych próbach z użyciem wszystkich kluczy które przy sobie mieliśmy wyciągnąłem duży śrubokręt i przy jego pomocy udało się przekręcić zapłon w stacyjce. Motocykl odpalił a jego właściciel był w tym momencie najszczęśliwszym z ludzi. Strach związany z możliwością utknięcia w górach przerodził się w szalony śmiech, który odbił się echem od górskich ścian i uderzył w nas ze zdwojoną siłą. Tak uradowanej osoby nie widziałem dotychczas w swoim życiu. Nam niestety nie było tak bardzo do śmiechu gdy dowiedzieliśmy się, że nie uda się nam dojechać przed zachodem słońca do Maralal i zanosiło się na kolejny dziki nocleg w górach.
Tuż przed zachodem słońca byliśmy 20 km od celu i biorąc pod uwagę naszą dotychczasową prędkość przejechanie tego odcinka zajęłoby nam przynajmniej dwie godziny. Zjechaliśmy więc z drogi do lasu i na małej polance zatrzymaliśmy się na noc.
Rano ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że otaczające nas krajobrazy przypominające nam polskie Pieniny. Wybraliśmy się więc na krótki spacer, po którym ruszyliśmy w dalszą drogę. Przejechanie 500 km zajęło nam 4 dni, czyli codziennie w ciągu 8 godzin udawało się nam pokonać 125 km co daje średnią prędkość 15 km/h. Była to najcięższa trasa jaką dotychczas pokonaliśmy i byliśmy szczęśliwi, że dojechaliśmy wreszcie do Maralal. Coś zaczęło się tłuc w zawieszeniu i po inspekcji na kempingu okazało się, że trudów nie wytrzymały gumy przedniego amortyzatora. Nic poważnego.
Resztę dnia spędziliśmy chodząc po mieście, które przypominało westernowe miasteczka. Niska zabudowa i wejścia do barów z charakterystycznymi drzwiami otwierającymi się w obydwie strony podkreślały to wrażenie. Do schematu nie pasowali jedynie kolorowo ubrani ludzie Samburu, przystrojeni koralikami i sztucznymi kwiatami. Nie było też szeryfa. Noc spędziliśmy na kempingu za miastem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz