Minęło 12 miesięcy, przejechaliśmy 70 tysięcy kilometrów i szczęśliwie powróciliśmy do Polski.

Polska, Niemcy, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Turcja, Syria, Jordania, Egipt, Sudan, Etiopia, Kenia, Uganda, Tanzania, Malawi, Zambia, Zimbabwe, Botswana, RPA, Namibia, Angola, D.R. Konga, Kongo, Gabon, Kamerun, Nigeria, Benin, Togo, Burkina Faso, Mali, Mauretania, Sahara Zachodnia, Maroko, Hiszpania, Francja, Włochy, Słowenia, Węgry, Słowacja, Polska

Twelve months on from our departure, and with 70,000 km behind us, we're now back, safe and sound, in Poland.








English
Polski

środa, 22 grudnia 2010

Mana Pools

Do biura wydającego pozwolenia na wjazd do parku narodowego dotarliśmy około godziny 16. Nie mieliśmy już szansy na wjazd do parku bo do kempingu w sercu Mana Pools trzeba dotrzeć przed zachodem słońca, a zajmuje to około 4 godzin. Zostaliśmy więc na noc, na mini kempingu przy biurze wydającym przepustki. Poinstruowano nas, by uważać w nocy bo zdarza się, że lwy przychodzą napić się wody w pobliskim zbiorniku wodnym. Rano skoro świt ruszyliśmy w drogę, najgorszą z możliwych dróg. Cztery godziny tłuczenia się po tarce która wprowadza samochód w serię drgań powodujących rozkręcanie wszystkich śrub w aucie, rozmontowuje karoserię na części oraz naraża pasażerów na wstrząs mózgu i oberwanie przepony.

Przy kasach biletowych koło kempingu podszedł do nas, zaintrygowany polskimi tablicami, miły pan z Niemiec. Powiedział nam, że planował spędzić w parku dwa tygodnie ale musi wyjechać dwa dni przed czasem i jeżeli chcemy, to możemy skorzystać z wykupionego przez niego miejsca kempingowego. W Mana Pools jest jeden duży, wspólny kemping i seria pojedynczych miejsc nad brzegiem rzeki Zambezi. Miejsca te oddalone są od siebie o kilkaset metrów, więc nic nie zakłóca spokoju, przebywających na nich, miłośnikom przyrody. Aby móc z takiego prywatnego kempingu skorzystać trzeba rok wcześniej dokonać rezerwacji i zapłacić za nie150 USD za dobę. W cenie dostajemy toaletę zrobioną z wkopanej w ziemię beczki i murowany gril, oraz to czego nie da się przeliczyć na pieniądze: święty spokój, piękne pejzaże i dziką przyrodę. Możemy być pewni, że odwiedzi nas duża ilość zwierząt.


Mana Pools to jedyny park narodowy w Afryce gdzie występują dzikie koty i dozwolone jest piesze safari bez przewodnika. Możemy sami spacerować wśród słoni, bawołów, lwów, hien, lampartów itd. Oczywiście wszystko to na własną odpowiedzialność i ze spisanym wcześniej testamentem. Byliśmy świadkami jak dwóch śmiałków podchodziło zrobić zdjęcia antylopom i jeden z nich dzierżył w dłoni łom, a drugi miał zatknięty za paskiem od spodni toporek. Chyba coś się panom pomyliło. Niestety parki narodowe w Zimbabwe pełne są znerwicowanej zwierzyny, ponieważ na terenach otaczających parki rząd, łatając dziury w budżecie, zezwala na polowania. Za 25 tyś. USD można w majestacie prawa pozbawić życia słonia. Z tego też powodu te biedne zwierzęta chodzą zestresowane i częściej niż w innych krajach gdzie polowania są zabronione, atakują ludzi. Byliśmy świadkami rozmowy pewnego zwalistego jegomościa z cygarem w zębach, który dopytywał przewodnika, czy pojawiają się tu dorodne samce słoni, bo on musi zastrzelić największego. Podwozi się takiego wielkiego myśliwego na odległość strzału do słonia i facet może upajać się swoją władzą nad życiem wielkiego, pięknego zwierzęcia. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka przy zwłokach i można wracać do domu.


 Oprócz znerwicowanych słoni trzeba się też wystrzegać lwów. W ciągu dwóch miesięcy poprzedzających nas przyjazd do Mana Pools, w wioskach na obrzeżach parku lwy zabiły 10 osób. W tydzień po naszym wyjeździe do wypadku doszło także na jednym z opisywanych prywatnych miejsc kempingowych. Grupa przyjaciół spędzała tam urlop. Aby się nie krępować postawili oni prysznic z dala od miejsca biwakowania. Jeden z mężczyzn już po zachodzie słońca postanowił się odświeżyć i kiedy odszedł od obozowiska został zaatakowany przez 4 lwy. Kiedy żona i przyjaciele przyjechali zaalarmowani hałasem było już za późno.

Po zachodzie słońca nie powinno się odchodzić od samochodu czy namiotu. Na naszym kempingu spacerowały wieczorem bawoły, hipopotamy i hieny, a sądząc po pozostawionych śladach, przychodziły także lwy. Jeżeli już musimy nocą opuścić bezpieczne schronienie to upewnijmy się za pomocą silnej latarki, że będzie to bezpieczne, ale pewnie i tak serce podskoczy nam do gardeł przy najmniejszym szeleście za naszymi plecami, bo pamiętajmy, że noc to czas łowów dla wielkich kotów.

Jeżeli tylko będziemy się odpowiedzialnie zachowywać i pamiętać o tym, że przebywamy na łonie natury wśród dzikich zwierząt to pobyt w Mana Pools może stać się jedynym z najwspanialszych przeżyć. To miejsce jest po prostu magiczne i dla nas jest jednym z najwspanialszych miejsc odwiedzonych podczas naszej podróży.


We arrived at the national park office issuing entrance permits for Mana Pools at around four in the afternoon. There was no chance of driving into the park that same day, as the rules are that you have to reach the campsite at the heart of the national park before sunset, and the trip there takes about four hours. Thus, we ended up staying for the night at the small camping ground next to the park permit office, where we were warned to take care at night, as lions roam around in the immediate vicinity, coming to a nearby water reservoir to drink. We set off next morning at daybreak along the extremely rough gravel road leading into the park. For four hours we clattered over corrugations that juddered their way through our vehicle, loosening all of its nuts and bolts and making a good attempt at dismantling its bodywork, whilst leaving its passengers on the verge of concussion and in danger of internal organ damage.

At the ticket office of the park headquarters we were approached by a German who’d noticed our Polish number plates. He told us that he’d planned on spending a fortnight in the park, but was having to leave a few days early and was kind enough to suggest that if we wanted to we could make use of the private bush camp that he’d already paid for. Apart from the one large, communal campsite at Mana Pools there are a small number of secluded individual sites on the banks of the Zambezi. These are spaced several hundred metres apart so that no other campers will disturb one’s wildlife viewing experience. To make use of one of these secluded spots requires making a booking one year in advance and paying 150 USD per day for the site. For this price you get a tree-shaded place to park, a brick-built barbeque stand and a toilet consisting of an oil drum dug into the ground and surrounded by a bamboo screen. You also get something that is absolutely priceless: idyllic peace and quiet, peerless scenery and numerous visits from a plethora of wild animals.

Mana Pools is the only national park in Africa which allows visitors to go on walking safaris without taking a guide, despite the fact that big cats abound. It’s entirely within park regulations to roam freely on foot among elephants, buffalo, lions, hyenas, leopards and the like. Naturally, this is an adventure undertaken entirely at one’s own risk and preferably with a last will and testament already drafted. We saw two daring souls taking advantage of this opportunity, creeping up on a group of impala to take some photos. Apart from their cameras, they were also equipped with ‘weapons’, presumably in case of any surprise attacks from creatures lurking in the bush: one of the gentlemen in question was wielding a crowbar, whilst the other had an axe tucked behind the belt of his trousers! We didn’t stick around to see whether or not they had any call to use them. Sadly, there are quite a lot of very nervous animals in Zimbabwe’s national parks. Although within Mana Pools itself hunting is forbidden, there are plenty of neighbouring areas where there are no such restrictions, hunting licences being a very good way for the government to make money to fill in the gaping holes in the country’s budget. Twenty-five thousand USD buys you the right to kill an elephant, and thus it is that incidents involving stressed out elephants attacking humans are far more common here than in neighbouring countries. We overheard one conversation in which a man of pyramid-like proportions with a cigar clenched between his teeth asked a ranger whether there were any particularly large bull elephants in the area, as it was his greatest desire to shoot the biggest one around. Said lump of a great white hunter will get driven up to within safe shooting distance of the unfortunate animal so that he can revel in his power to cut short the life of a huge and magnificent creature. Then there’ll be time for a quick photo standing proudly next to the carcass before buggering off home.

Other than traumatised elephants, it also pays to be on the lookout for lions. During the two months prior to our visit in Mana Pools 10 villagers living on the outskirts of the park died in various attacks by lions. A week after we’d left the park an incident also took place within the park itself, at one of the private campsites. A group of friends holidaying there decided to set up a tree shower at some distance from the spot where they were camping. One of the party decided to freshen up after the sun had already set, and whilst in the throes of showering was set upon by four lions. By the time that the man’s wife and friends, alarmed by his screams, reached him it was already too late.

It’s prudent never to wander too far from one’s tent or vehicle after dusk. We had buffalo, hippos and hyenas wandering through our campsite at night, and judging by the paw-prints we saw on the ground next morning, lions too. If, however, leaving one’s safe haven in the night proves unavoidable, it’s always best to have a very bright torch to hand to check out the surroundings. Even taking all the precautions possible, the merest rustle of a bush is guaranteed to raise your blood pressure sky high and immediately remind you that night time is when the big cats come out to hunt. Despite the potential dangers, if you behave sensibly and keep in mind the fact that wild animals are, as the phrase implies, wild and should be treated with equal measures of caution and respect, a stay at Mana Pools will be one of the most superlative experiences imaginable. It is a truly magical place, and for us it represents one of the greatest highlights of our travels to date.

piątek, 17 grudnia 2010

Jezioro Kariba

Rankiem zebraliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem był Mana Pools, park narodowy nad rzeką Zambezi. Ruszyliśmy na południe do miejscowości Crossroads by tam skręcić na wschód, w szutrową drogę prowadzącą wzdłuż sztucznego jeziora Kariba. Droga była w bardzo kiepskim stanie, a musieliśmy nią przejechać około 550 km. Zrobiło się upalnie i wysoka temperatura zaczęła nam nieco doskwierać. Słupek rtęci zbliżał się do 40 stopni Celsiusza. Drzewa porastające mijane po drodze góry i doliny już dawno zrzuciły liście i czekały na nadejście pory deszczowej. W krajobrazie dominowały odcienie brązu i w te barwy świetnie wpisywały się małe wioski z okrągłymi domkami pokrytymi słoniową trawą. Postanowiliśmy odwiedzić położoną nad jeziorem miejscowość Binga. Znaleźliśmy tam przepięknie położony, na wzgórzu nad jeziorem, kemping. Zarządzało nim małżeństwo Alan i Helen. Obydwoje urodzili się w Zimbabwe, ale uciekli do RPA w latach 80, ponieważ obawiali się problemów związanych ze zmianami politycznymi w kraju. Alan wraz z bratem Helen służył przez kilka lat w Iraku, ale kiedy jego szwagier poległ postanowił przejść do cywila. Pracowali z żoną w różnych ośrodkach turystycznych w RPA, aż dostali propozycję by objąć w zarząd lodge nad jeziorem Kariba. Postanowili powrócić do Zimbabwe i zrobili to w 2008 roku, kiedy kraj pogrążony był w kryzysie. Po tym jak Robert Mugabe przegrał pierwszą turę wyborów prezydenckich z opozycjonistą Morganem Tsvangiraiem i miało dojść do drugiej tury, nagle w niejasnych okolicznościach życie straciło około 300 najbliższych współpracowników Tsvangiraia. W kraju zapanował terror. Tsvangirai widząc, że kraj może pogrążyć się w chaosie zrezygnował ze startu w drugiej turze wyborów. Dyktator Mugabe kontynuował zaczęto 11 lat wcześniej reformę rolną polegającą na wygnaniu ze swoich farm białych komercyjnych rolników i przekazywał ziemię zaufanym ludziom ze swojej partii. Nowi właściciele nie mieli pojęcia o rolnictwie, jedynym ich celem było szybkie wzbogacenie się. Sprzedawali za bezcen za granicę maszyny rolnicze, instalacje do nawadniania pól, jednym słowem wszystko, co tylko udało się spieniężyć. W bardzo krótkim czasie w kraju zaczęło brakować żywności i setki tysięcy ludzi zatrudnionych na farmach straciło pracę. Podczas przejmowania terenów wielu białych farmerów oraz zatrudnianych przez nich lokalnych robotników zginęło. W kraju zapanował głód. Inflacja osiągnęła niebotyczny pułap kilku tysięcy procent bo Mugabe zdecydował nie kierować się restrykcyjnymi prawami ekonomi i zaczął drukować pieniądze według swojego widzimisię .Doszło do tego, że nie nadążał z dodawaniem na banknotach kolejnych zer po jedynce. Ludzie prawie ginęli z głodu i kilka milionów obywateli Zimbabwe uciekło za granicę. W takiej sytuacji Helen i Alan wrócili do swego kraju. Ludzie zatrudnieni w kierowanym przez nich ośrodku wypoczynkowym nie chcieli pieniędzy za swoją pracę, woleli dostać jedzenie, po które Helen jeździła do Botswany. Przyjęcie dolara amerykańskiego za obowiązującą walutę poprawiło sytuację ekonomiczną i półki w sklepach znowu zapełniły się jedzeniem, ale nie można powiedzieć by kraj czekała świetlana przyszłość. Zbliżają się kolejne wybory i Mugabe zrobi wszystko by utrzymać stołek.


Następnego dnia kontynuowaliśmy naszą podróż na wschód drogami biegnącymi przez małe wioski z glinianymi domkami pomalowanymi w ozdobne wzory, z wysprzątanymi obejściami. Zauważyliśmy też dużą ilość haseł religijnych wypisywanych na budynkach. Ktoś później nam powiedział, że mieliśmy okazję zobaczyć Zimbabwe takim jakim było 50 lat temu.


Na noc zatrzymaliśmy się w lesie, na obrzeżach parku narodowego Matusadona. w takim miejscu po zapadnięciu zmroku trzeba być bardzo uważnym i nie oddalać się od samochodu. Nigdy nie wiadomo jakie zwierze może podejść zwabione naszą obecnością. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że w Matusadona turysta z RPA został zabity przez słonia, a druga osoba ledwie uszła z życie. Po nocy spędzonej na łonie natury dojechaliśmy do Kariba, miejscowości wypoczynkowej która niegdyś była perłą, a teraz podnosi się powoli ze zgliszczy. Dużo ośrodków zostało przejętych przez nowy zarząd i doprowadzonych, tak jak farmy, do ruiny. W tętniącym niegdyś życiem turystycznym miejscu dostępne były tylko dwa kempingi w których mogliśmy stanąć na noc. Zwiedziliśmy nieco okolicę, poszliśmy zobaczyć gigantyczną tamę na Zambezi i następnego dnia pojechaliśmy do biura wydającego pozwolenia na wjazd do parku Mana Pools.

Lake Kariba
We set off early next morning in the direction of Mana Pools National Park, located on the banks of the Zambezi. Heading south we reached the aptly named town of Crossroads, where we turned east into a gravel track leading along Lake Kariba – a huge artificial reservoir created by the construction across the Zambezi of the Kariba Dam. The road was in a very poor state of repair and we had around 550 km of it to negotiate. As the day progressed, so the temperature started rising until it hit 40 degrees. The trees that we passed by the roadside had long since lost their leaves and were still waiting for the rains to come before they would sprout new ones. The landscapes were dominated by various shades of brown and were perfectly complemented by the beautifully tended, local settlements of round huts thatched with elephant grass. Near the lakeside town of Binga we came across a very picturesquely situated lodge and campsite complex located on a hill overlooking the lake. The complex was run by a married couple – Alan and Helen, both of whom had been born in Zimbabwe, but had moved to South Africa in the 1980s, apprehensive of the problems looming as a result of political change in their homeland. Alan had served as a soldier in Iraq for several years along with Helen’s brother, but when the latter was killed in action Alan decided it was time to return to civilian life and focus on his family. Together with his wife they worked at various tourist resorts in South Africa until they were offered the chance to take over the running of the resort at Lake Kariba. Having never felt truly at home in SA, they decided to return to Zimbabwe in 2008, just at the point that the country was mired in the greatest crisis it had ever faced. After Robert Mugabe had lost the first round of presidential elections to opposition leader Morgan Tsvangirai and the country awaited a second round of voting, around 300 of Tsvsangirai’s closest allies lost their lives in mysterious circumstances. Amid growing waves of violence and voter intimidation, Tsvangirai decided that the only way to avoid a complete descent into chaos across the country was to withdraw his presidential candidacy. Mugabe’s dictatorial reign continued with the implementation of the devastating programme of land reforms that had started 11 years earlier, in which the country’s white commercial farmers were evicted from their farms so that these could be handed over to Mugabe’s cronies. With no knowledge of farming, the new land owners were interested only in how best to make a quick profit from their properties. To this end they sold off what they could to neighbouring countries: valuable farm machinery, whole irrigation systems and any other major assets available that would bring in a quick buck. Food rapidly began to be in very short supply nationwide and thousands of farm workers lost their jobs. During the evictions hundreds of local farm employees and scores of white farmers were killed. Zimbabwe was faced with a devastating food crisis. Inflation attained a dizzying rate of several thousand percent, Mugabe having decided to ignore ‘orthodox economic policies’ and to print money at whim. Banknotes began to run out of space for yet another string of additional zeros. The country’s citizens were close to starvation and several million of them decided to flee Zimbabwe.

It was in this state that Helen and Alan found the country on their return. The employees working at the resort that they’d come to manage didn’t want to be paid for their work in money, preferring to receive food instead, which Helen made regular trips to Botswana to buy. The decision to replace the Zimbabwean dollar in 2009 with the US dollar as the country’s official currency helped stabilise the economic situation, and goods once again began to appear on supermarket shelves, though the future appears to be far from bright for the vast majority of Zimbabweans. As another election draws near it is painfully obvious that Mugabe will do everything he can to retain power.

The following day we continued our journey eastwards along a route leading through small clusters of mud houses adorned with colourful, painted patterns and surrounded by immaculately tidy enclosures. We also noticed that quite a lot of these houses had religious slogans written on them. Someone later told us that driving through this region we’d had a chance to glimpse Zimbabwe as it had looked 50 years ago.

We stopped for the night in a woodland clearing just beyond the borders of the Matusadona National Park. Bush camping in this sort of area requires being on full alert, especially once dusk falls, and never wandering too far away from one’s vehicle. You can never be sure that there isn’t a wild animal lurking nearby. Several days later we read in a local newspaper that a South African tourist had recently been killed by an elephant in Matusadona and a second had been left very badly wounded. After our night in the bush we arrived at the town of Kariba, a holiday destination that had once been the pride of Zimbabwe and is currently slowly recovering from the past few years’ turmoil. Many hotels and resorts had been subjected to the same fate as the commercial farms, being handed over to new owners who rapidly reduced them to a state of ruin. There were only three campsites still in operation in this once thriving tourist hotspot. We looked around the town, went to see the vast dam on the Zambezi and headed off next morning to reach the office issuing permits for Mana Pools National Park.

niedziela, 28 listopada 2010

Wodospady Wiktorii

Wodospady Wiktorii powstały w wyniku ruchów tektonicznych. W ziemi powstała poprzeczna do biegu wody w rzece szczelina która osiągnęła głębokość prawie 100 metrów. Takich szczelin powstało już kilka i za każdym razem wodospady zmieniały swoje położenie. Teraz geolodzy wypatrzyli kolejne pęknięcia w dnie rzeki Zambezi, tak więc za niedługo (w pojęciu geologicznym niedługo może oznaczać miliony lat) wodospady przesuną się na północ w stronę miasta Livingstone w Zambii. Granica pomiędzy Zambią a Zimbabwe biegnie środkiem rzeki i przecina w połowie wysoko położony most, ten sam po którym Pudzianowski ciągnął pociąg na wygranych przez siebie mistrzostwach świata siłaczy. Spotkaliśmy tam rzeźbiarza, który nam powiedział, że nasz siłacz zamówił u niego dwie wielkie, hebanowe rzeźby i że miło się sprzedawało swoje prace zawodnikom, bo duzi chłopcy zamawiali tylko duże dzieła.

Widoki z mostu są oszołamiające, lecz ogromna wysokość i strome skały sprawiły, że poczułem się nieswojo, a nogi się pode mną ugięły kiedy zobaczyłem jak ludzie skaczą w tę otchłań na bungee. Zambezi ma reputację jednej z najlepszych rzek do urządzania spływów pontonowych. Niestety z powodu panującej pory suchej poziom wody jest teraz niski, co grozi bliskim kontaktem z wystającymi z wody skałami. Poza tym trzeba mieć świadomość, że po wywrotce możemy natknąć się na hipopotama lub krokodyla co dodatkowo podnosi poziom adrenaliny we krwi. Przez moment rozważałem możliwość skorzystania z tej rozrywki, ale przypomniałem sobie spływ w Jinja w Ugandzie i zdecydowałem, że nie ma co zbytnio kusić losu.


Po południu weszliśmy do parku narodowego Victoria Falls by podziwiać wodospady. Co nas od samego początku uderzyło to ogromny kontrast pomiędzy Zimbabwe i Zambią w zagospodarowaniu i przygotowaniu miejsca na odwiedziny turystów. Mimo kryzysu i niestabilnej politycznie sytuacji w Zimbabwe centrum dla zwiedzających wciąż świadczy o poprzednich latach świetności tego kraju i jest zrobione na najwyższym poziomie.
Wodospady oszołomiły nas swoim pięknem i potęgą. Niemal każdy zmysł bierze udział w ich poznaniu: widzisz gigantyczną ilość wody spadającą w przepaść, słyszysz towarzyszący temu huk i czujesz jak drży ziemia, na ciało opada zimna mgiełka wodnego pyłu, a do płuc wciągasz wilgotne powietrze i podziwiasz to wszystko oszołomiony natłokiem wrażeń.










 Mieliśmy szczęście, że wodospady odwiedziliśmy w porze suchej, ponieważ w porze deszczowej ciężko cokolwiek zobaczyć z powodu przesłaniającego wszystko wodnego aerozolu powstałego w wyniku wielkiego impetu uderzającej w ziemię wody.

Pełni wrażeń zostaliśmy na noc w Victoria Falls.
Victoria Falls

The Victoria Falls were created as a result of tectonic movement. A crack of almost 100 m in depth formed in the riverbed of the Zambezi at right angles to the river’s flow. Over the millennia a number of other major cracks have formed, each successive one resulting in the falls relocating to a new position. Geologists have already identified newly developing fractures in the Earth’s crust at the bottom of the Zambezi, hence in years to come the falls will move further north towards the town of Livingstone in Zambia.

The Zambezi delineates the border between Zambia and Zimbabwe and is spanned by a bridge which rises formidably high above the gorge below. It was across this very bridge that fellow Pole Mariusz Pudzianowski had to pull a train as part of the World’s Strongest Man competition which he won several years ago. Whilst admiring the vistas from the bridge we got chatting to a Zimbabwean sculptor who told us that our compatriot had bought a pair of colossal, carved, ebony figures from him and that the competition had been great for his business, as the big fellahs taking part in it were only interested in commissioning equally huge works of art.

The views from the Victoria Falls Bridge are stupendous – the height is dizzying and the towering, jagged rocks on either side of the river create a fearsome appearance; the mere sight of people bungee jumping from the bridge into the precipice below was enough to make our knees buckle. The Zambezi is regarded as one of the world’s premier white-water rafting venues; however, as we were there during the dry season the water levels were very low, making the probability of hitting rocks in the event of a spill highly likely. Then, of course, there’s also the possibility of encountering a hippo or crocodile to further raise one’s adrenalin. Adam had been contemplating a rafting excursion, but, thankfully, the scar left on his leg following his earlier jaunt down the Nile whilst in Uganda was enough to dissuade him from tempting fate.

That afternoon we entered the Victoria Falls National Park to admire its main attraction. We were immediately struck by the huge contrast between the way that the parks in Zimbabwe and Zambia are equipped and managed. Despite Zimbabwe’s ongoing economic crisis and political instability, the maintenance of the park and its first-rate visitor centre still attest the country’s previous years of prosperity.

The falls themselves overwhelmed us with their thunderous magnificence and staggering beauty. Virtually all of the senses are engaged in appreciating them: you see a relentless torrent of water hurtling down a sheer drop, and can hear the roar which accompanies it; you feel the ground quivering beneath your feet and a refreshing mist of water spray settling on your skin, whilst with every breath you draw in invigorating, water-cooled air, utterly overcome by the whole experience.

We were lucky that our visit coincided with the dry season, as, apparently, during the rains it can be difficult to see the falls because of the thick shroud of spray produced as a vast volume of water impacts against the rocks.

Abuzz with emotions after our visit we decided to stop overnight at the town of Victoria Falls.

piątek, 26 listopada 2010

W drodze do Lusaki i Livingstone


Jadąc w stronę stolicy Zambii, Lusaki, postanowiliśmy odwiedzić tereny rezerwatu Mutinondo Wilderness. Przepiękne tereny z rozległymi zielonymi łąkami, granitowe skały w buszu, małe rzeczki i niewielka ilość ludzi, czyli wszystko to dlaczego zdecydowaliśmy się na podróż: dzika przyroda i my. Noc spędziliśmy w małym lasku z widokiem na malowniczą dolinę. Rano zebraliśmy się wypoczęci w dalszą drogę. W miejscowości Serenje zatrzymaliśmy się na obiad i poznaliśmy tam 70-cio letniego Amerykanina, który przyjechał tu 15 lat temu jako członek Korpusu Pokoju i postanowił już tu zostać. Siedzieliśmy przy stole na przeciw chudego, spalonego przez słońce, krótko ostrzyżonego Steve’a, który sącząc piwko za piwkiem opowiadał nam swoją historię. Skłócony z najbliższą rodziną krążył po świecie. Na 20 lat stracił kontakt z córką, osiadł w Zambii, poślubił lokalną kobietę, wybudował hotel i restaurację, zakupił kilka innych nieruchomości a aktualnie zaangażował się w projekt budowy sierocińca i dzięki sponsorom z USA ma nadzieję ukończyć go w ciągu najbliższego roku. Nadchodzący czas jest tym bardziej przez niego wyczekiwany, ponieważ udało mu się nawiązać ponownie kontakt z córką i czeka na jej już umówione odwiedziny.


1 października dotarliśmy do Lusaki. Miasto nas zaskoczyło swoim porządkiem. Na kempingu za miastem spotkaliśmy znajomych Belgów, których widzieliśmy już w Tanzanii i w Malawi. Wybierali się do Lubumbashi w Kongo bo Bjoern chciał odwiedzić miejsce w którym się urodził i gdzie spędził dzieciństwo. Wymieniliśmy się naszymi podróżnymi historiami i pogrzebaliśmy trochę przy samochodach.
Z Lusaki obraliśmy kierunek na Wodospady Wiktorii, po drodze zatrzymując się na usytuowanym na farmie kempingu. Poznaliśmy tam sympatyczną parę Szwajcarów: Michaela i Tatianę. Wybrali się w podróż po Afryce 4 lata temu i jakoś nie mogą wrócić do Europy. Przejechali trasę z Maroko do Kapsztadu i w Zambii dostali propozycję pracy. Następnie pracowali w Namibii, wrócili znowu do Zambii i teraz budują mały domek bo będą pracować tu jeszcze przynajmniej rok. Michael opowiadał nam, że ciężko było mu się przyzwyczaić do pracy w Afryce, a w szczególności do relacji przełożony-podwładny. Jakiekolwiek pobłażanie podwładnym jest odczytywane jako słabość i wykorzystywane przeciwko szefowi. Zlecone zadania są wykonywane porządnie jeżeli wywiera się dużą presję na podwładnych. Z drugiej strony większość szefów zachowuje się dosyć chamsko wobec swych pracowników, na każdym kroku pokazując, że są ważniejsi i lepsi od nich.
4 października spędziliśmy na kempingu ogarniając się przed dalszą drogą. Pranie, sprzątanie, mycie samochodu – zajęcia nudne, ale trzeba je co jakiś czas wykonać by nie odstraszać od siebie poznanych po drodze ludzi.


Następnego dnia dojechaliśmy do Livingstone, miasta położonego przy Wodospadach Wiktorii, na granicy z Zimbabwe. Spędziliśmy tam 3 dni, odpoczywając i zbierając siły przed dalszą podróżą. Chcieliśmy zobaczyć wodospady od strony Zambii, ale obsługa parku narodowego powiedziała nam, że w chwili obecnej jest tak mało wody, że po stronie zambijskiej można podziwiać zaledwie dwie małe strugi spływające ze skał. Postanowiliśmy, że wodospady zobaczymy więc od strony Zimbabwe, w miejscowości o nazwie Victoria Falls.
8 października bez przeszkód przekroczyliśmy granicę pomiędzy Zambią i Zimbabwe.

On the road to Lusaka and Livingstone

Driving towards Zambia’s capital city, Lusaka, we decided to stop off at the Mutinondo Wilderness, an area of vast, majestic landscapes. Beautiful stretches of open green meadow nestled among huge whaleback granite hills, dense tracts of bush, a series of streams and virtually no-one else around – an ideal place to enjoy the sights and sounds of nature in glorious seclusion. We spent the night at the edge of a woodland looking out onto a picturesque valley and awoke early next morning, refreshed and ready to continue on our way. When we reached the town of Serenje we stopped for lunch at a local inn, where we met a 70-year-old American who had arrived in Zambia 15 years earlier as a member of the Peace Corps and decided to stay. We sat at a table opposite the wiry, sun-scorched and close-cropped Steve as he supped one beer after the other and treated us to episodes from his life story. At odds with his immediate family, he’d travelled around the world and lost touch with his daughter for nearly 20 years. Having decided to settle in Zambia he married a local woman and has since built a guesthouse and restaurant, as well as buying several plots of land. He’s currently building an orphanage, which, with the help of sponsors from the USA, is a project he hopes will be completed within the next year. The coming months are all the more eagerly anticipated by Steve, as he has managed to trace his daughter and has already arranged for her to fly out and visit him. Had time allowed, we could have stayed and listened to his tales for hours on end.
On the 1st of October we reached Lusaka, which struck us as surprisingly contemporary, clean and orderly. At a campsite on the outskirts of the city we met Bjoern and Nele, a Belgian couple who we’d earlier bumped into in both Tanzania and Malawi. They were on their way to Lubumbashi in DR Congo, as Bjoern wanted to revisit the city where he’d been born and spent the first years of his life. We swapped travel stories and the lads carried out some essential vehicle maintenance.
From Lusaka we moved on towards Victoria Falls, stopping along the way at a campsite located on a large farm. There we had the pleasure of meeting Michael and Tatjana, a couple of very seasoned travellers from Switzerland. They’d set off to journey around Africa four years earlier and somehow can’t seem to get around to going back home. They’d travelled from Morocco to Cape Town, and on reaching Zambia were offered a job. Having later worked in Namibia as well, they were now back in Zambia, where they were busy building a small house, as they plan to stay on and work there for the next 12 months. Michael told us that working in Africa takes some getting used to, particularly in terms of the relationship between a boss and his subordinates. Any hint of the person in charge turning a blind eye to irregularities in the work of his operatives is seen as a sign of his weakness and is readily exploited by those working under him. Tasks are carried out efficiently if sufficient pressure is exerted on those responsible for completing them. Unfortunately, this leads to a situation in which most bosses treat their workers with very little respect, taking every opportunity to show them exactly where their place is.
We spent the next day at the same campsite, catching up on correspondence, washing the car and tackling a mountain of laundry – all mundane, but essential tasks if one doesn’t want to scare off the people one meets on one’s travels.
By the 5th of October we’d reached the border between Zambia and Zimbabwe, stopping at Livingstone, the closest Zambian town to the Victoria Falls. We spent three days there, relaxing and recharging our batteries before the next leg of our journey. We had intended to visit the falls from the Zambian side of the border, but were rather put off when the national park rangers told us that it was now the height of the dry season and that what we’d be able to see from the Zambian vantage point would be two dribbles of water trickling over the rocks. Armed with this information, we resolved to wait until we got to the town of Victoria Falls in Zimbabwe in the hope of gaining a better view of one of the seven natural wonders of the world.
On the 8th of October we crossed from Zambia to Zimbabwe swiftly and with not even a hint of hassle.

czwartek, 25 listopada 2010

Kapishya Hot Springs, Zambia

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt, dwie godziny poświeciliśmy na oglądanie zwierząt i zwiedzenie miejsc, do których nie dotarliśmy poprzedniego dnia, po czym skierowaliśmy się drogą przecinającą park z południa na północ do miejscowości Mpika.

 
 
 

Było to ponad 200 kilometrów off roadu przez busz. Droga prowadziła przez koryta rzek, niektóre wyschnięte, a niektóre wypełnione wodą. Na jednej kilkusetmetrowej przeprawie wyschniętym, piaszczystym korytem rzeki zakopał się Defender z turystami i groziło nam, że nie zdążymy opuścić parku przed upływem 24 godzin od od chwili wjechania doniego. Land rower był jakąś przerobioną, wydłużoną wersją i ciągnął ciężką przyczepkę. Wyglądało na to, że nie wykopie się w najbliższym czasie, a utknął na samym początku przeprawy. Rozejrzałem się czy istnieje możliwość objechania tego miejsca i mimo, że piach był bardzo grząski zdecydowałem się to zrobić. Kierowca Defendera zdziwił się, że chcę pojechać boczkiem, ale w końcu noszenie koszulki z napisem TRASEK OFF ROAD do czegoś zobowiązuje. Ruszyłem z ciężkim sercem do przodu, Basia krzyknęła do mijanych, spoconych i czerwonych na twarzach ludzi z Defendera: „powodzenia” i nasz Patrol zaczął zapadać się w piachu. Skończyło się tylko na strachu i po kilku chwilach staliśmy na przeciwnym brzegu wyschniętej rzeki. W innym miejscu przekroczyliśmy bród zrobiony z wypełnionych piachem worków i też nie mieliśmy z pokonaniem tej przeszkody żadnych trudności. Ogólnie droga przez park był w dobrym stanie, nie było na niej tarki, ani dużych dziur. Jedyne co nam dokuczało to upał i muchy Tse Tse które boleśnie nas kąsały i aby się przed nimi uchronić musieliśmy pozamykać okna, co z kolei sprawiało, że w samochodzie było nieznośnie gorąco.






















Z parku wyjechaliśmy na 15 minut przed upływem ważności biletu i do pokonania pozostał nam jeszcze spory odcinek drogi przez góry, drogi która przypomniała nam szlak wzdłuż jeziora Turkana w Kenii - kamienny trial.



Do celu naszej podróży, gorących źródeł Kapishya dotarliśmy już po zachodzie słońca. Poznaliśmy właściciela tego miejsca, Marka, który jest 3 pokoleniem osadników z Wielkiej Brytanii. Jego dziad, bogaty arystokrata wykupił ogromne połacie ziemi, założył farmę i wybudował wielki dom w angielskim stylu. Teraz farmą zajmuje się starszy brat Marka i ma co robić, bo od wjazdu na teren posiadłości do jej środka jechaliśmy dobrą drogo około pół godziny.

Gorące źródła w Kapishya to dla nas fenomen geologiczny. Woda przeciska się przez szczeliny w skale by dotrzeć na głębokość 7 kilometrów i tam ogrzana, pod ciśnieniem wyrzucana jest na powierzchnię. Dzięki temu można pluskać się w naturalnym basenie, w wodzie o temperaturze 43 stopni. Początkowo myśleliśmy, że to żadna przyjemność w tak ciepłym klimacie siedzieć w gorących źródłach, ale po całym dniu jazdy było to naprawdę bardzo odprężające.


Mieliśmy okazję porozmawiać z Markiem na temat biedy i głodu w Afryce. Wydaje się, że jest kilka czynników powodujących słaby rozwój obszarów wiejskich Afryki południowej. Podstawowy problem to brak społecznej akceptacji dla ludzi którym wiedzie się choćby trochę lepiej od sąsiadów. Lokalna społeczność zrobi wszystko, by takim ludziom maksymalnie uprzykrzyć życie i pokazać im, gdzie jest ich miejsce w szeregu. Jeżeli jednak ktoś ma na tyle siły by chcieć polepszyć byt sobie i dzieciom to zgłaszają się do niego bracia i siostry którym wiedzie się gorzej i obowiązkiem bogatszego jest utrzymywanie biedniejszych. Nieważne, że braciom nie chce się zabrać za robotę, jesteś bogatszy więc płać. Drugim problemem jest niechęć do planowania. Wybieganie w przyszłość to dla większości ludzi tutaj totalna fikcja. Na przykład niszczą oni miejscowe lasy wyrąbując ogromne przestrzenie, nie sadząc nowych drzew i na pytanie co będzie jak już wszystko zniszczą wzruszają ramionami mówiąc, że jeżeli nie oni to ktoś inny wytnie te drzewa.

Słyszymy, że co roku malaria zbiera śmiertelne żniwo w Afryce, a ludność w Kapishya podarowane im moskitiery popruła i uszyła z nich sieci. Następnie w krótkim czasie wyłowili oni wszystkie ryby oraz narybek i przy okazji zatruli rzekę bo moskitiery są impregnowane środkiem owadobójczym.

Na koniec opowieść Marka która nam najbardziej przypadła do gustu. Pewien rolnik przyprowadził do niego chudziutką, zaniedbaną krowę i poprosił o jej wymianę na jakiś sprzęt rolniczy. Mark się zgodził, odrobaczył biedne zwierzę, wykarmił obsłużył swoim bykiem, a za kilka miesięcy ów rolnik przyszedł i oznajmił, że nie chce już sprzętu na który wymienił krowę, ale może zwierzę sprzedać i podał cenę od której włos na głowie się Markowi zjeżył. Na pytanie skąd taka astronomiczna kwota rolnik oznajmił, że krowa jest teraz zadbana, odrobaczona, wypasiona, a najważniejsze, że jest w ciąży więc musi dużo kosztować. Tak się robi biznes w Zambii.

Mark stwierdził, że mieszka w Afryce całe swoje życie ale tak naprawdę nie wie jak pomóc tutejszym ludziom. Jego przodkowie wybudowali szkoły i szpitale w okolicznych wioskach, a on sam pomaga dzieciom w edukacji, stara się rozwijać wśród ludzi przedsiębiorczość i niestety działalność organizacji NGO rozdających żywność tę przedsiębiorczość w ludziach zabija. Rozwój szkolnictwa i inwestycje w służbie zdrowia to najważniejsze rzeczy w jakich kraje rozwinięte mogą pomóc Afryce.

Rano wpadłem na pomysł by wyczyścić samochód. Zrobiłem wielki błąd i wyrzuciłem wszystko co było w aucie na zewnątrz. Myślałem, że uporamy się z pakowaniem do wczesnego popołudnia ale niestety pracowaliśmy do zachodu słońca, czyli do godziny 18. Zdołaliśmy zmęczeni ugotować kolację i szybko poszliśmy spać.


Następnego dnia wybraliśmy się na spacer do oddalonych o 10 km od źródeł wodospadów Chusa Falls. Ścieżka prowadziła przez poletka i busz. Większość terenu była wypalona. Zauważyliśmy już poprzednio wielkie zamiłowanie Zambijczyków do wzniecania pożarów. Kiedy przychodzi pora sucha ludzi dotyka jakaś opętańcza mania. Kto żyw łapie za zapałki, i podpala wyschnięty busz. Cały kraj płonie a ludzie się cieszą. Podczas spaceru musieliśmy uciekać przed ogniem i nie mogliśmy wracać tą samą drogą bo uniemożliwiły nam to płomienie. Pewien naukowiec z RPA policzył, że ilość dwutlenku węgla uwalnianego co roku do atmosfery podczas pożarów buszu w krajach południowej Afryki jest porównywalna do rocznej emisji tego gazu przez uprzemysłowioną Europę.








Następnego dnia obudziłem się z bólem nóg, 20 km zrobiło swoje. Kąpiel w gorących źródłach nieco pomogła i postanowiliśmy się zebrać w dalszą drogę. Mieliśmy w Kapishya spędzić jedną noc, zostaliśmy 3 i nie żałowaliśmy.

We got off to a very early-morning start and spent the first two hours after daybreak game viewing in South Luangwa, before heading north across the park towards Mpika – a drive of over 200 kilometres through the bush. The track led across a number of riverbeds, some entirely dry, others still fed by water. Arriving at a sandy, several-hundred-metre-wide crossing we came upon a firmly stuck Land Rover Defender, complete with German tourists. The vehicle was some kind of long, modified version and was towing a very heavy trailer. It had ground to a halt at the very start of the track leading across the riverbed and digging it out looked like it was going to be a slow and arduous process. As we had only a few hours left to leave the park within our allocated 24 hours, Adam got out to see whether there was any chance of bypassing the stranded obstacle. Despite the sand being very deep, he decide to have a go. The driver of the Land Rover looked very surprised that we were going to tackle an even worse stretch of sand than the one he’d got stuck in, but Adam, buoyed by the fact that he was wearing his TRASEK OFF-ROAD T-shirt, clearly fancied his chances. We moved off a little apprehensively, though I managed a confident shout of “good luck!” to the red-faced souls sweating away with shovels at the wheels of the Land Rover. Although our Patrol felt like it was sinking deeper with every centimetre, we managed to make it over to the other side of the riverbed in one slow, but steady crawl. Elsewhere we had to drive through a ford that was so deep that it had been lined with sandbags to make the crossing a little easier. The track through the park was generally in a very good state – no potholes or corrugations – the only unpleasant part of the journey being the huge numbers of hungry Tsetse flies eager to get their teeth into us, which made it necessary to keep our windows shut despite the intense heat.

We left the park with 15 minutes to spare before the validity of our tickets elapsed and were faced with a sizeable stretch of very stony and mountainous road, somewhat reminiscent of the one we’d taken along the eastern side of Lake Turkana in Kenya. Reaching our destination of Kapishya Hot Springs just after sunset, we were greeted by the owner, Mark – a second-generation Zambian with British roots. His grandfather, an English aristocrat who first came to Northern Rhodesia in the early 20th century, had bought a vast tract of land in the area, where he founded an estate complete with English-style manor house. The farm is now run by Mark’s brother, a job which no doubt keeps him fully occupied, as the drive along a very good road from the entrance gate to the mid-point of the estate took us half an hour.

The hot springs at Kapishya are a remarkable phenomenon. Under high pressure, water rises to the earth’s surface from a depth of around 7 kilometres, being forced through cracks in the rock and emerging at Kapishya in the form of a natural pool with a very bathwater-like temperature of 43°C. Initially, we thought it a bizarre idea to want to sit in a hot spring following a whole day of blistering daytime heat, but after a long day’s drive, in the cool of the evening, it proved to be an absolute godsend.

We had a chance to chat with Mark about various subjects, among them poverty and hunger in Africa. There are many factors restricting the development of rural areas in the southern part of the continent. One problem which we hadn’t been aware of is that there is a general lack of acceptance in local communities for those who try and better their own lot. This is perceived as trying to outdo one’s neighbour and those who attempt to do so are very poorly regarded by other members of their society. If someone, nonetheless, has enough energy and ambition to want to improve life for themselves and their children they can bank on the fact that other worse-off family members, no matter how distantly related, will expect to reap the benefits of this industriousness. That the relatives in question might be able-bodied but simply can’t be bothered to work is irrelevant; the principal is that those who are richer should give to those who are poorer. Another problem is an innate aversion to planning anything. Thinking ahead for most people seems to be a completely alien concept. Woodland clearance provides a good example: locals cut down large swathes of forest without planting any new trees, and when asked what will happen once all of the trees have gone and there are none left to fell they simply shrug their shoulders and say that if they don’t cut them down someone else will.

It’s a widely known fact that malaria claims millions of victims each year in Africa, yet when mosquito nets were handed out to locals in Kapishya they decided to use them as fishing nets instead. Within a short space of time they’d not only severely depleted their fish stocks, but also managed to poison the river with the permithrin that the nets had been impregnated with.

Our favourite of Mark’s anecdotes was about a certain farmer who came to him with a rather scrawny looking cow and asked if he could exchange it for an item of farm equipment. Having agreed to the exchange Mark set about feeding up the poor creature, getting it de-wormed and ultimately had it serviced by his bull. Several months later the farmer came back to him saying that he no longer had any need of the equipment that he’d exchanged his cow for, so would be happy to return said item and sell the cow to Mark instead, and proceeded to quote a staggeringly high price for the animal. When asked how he’d arrived at this astronomical valuation, the farmer replied that the cow was now in a much better state than it had been, as it was well-fed, de-wormed and, most importantly, pregnant, therefore must be worth a pretty penny!

Mark told us that he’s lived in Africa all his life, but still feels at a loss as to how best to help the local population. His forebears built a number of schools and hospitals for the communities living on their estate, whilst Mark himself offers support to children with their education and tries to help engender a spirit of entrepreneurship among the locals, which is often then thwarted by charities handing out food aid (if you work you don’t qualify for aid, so why bother working?). He’s come to the conclusion that education and healthcare are the two most vital issues which developed nations should be helping Africa with.



The next morning Adam decided that it was time to give our car a spring clean. This proved to be a huge mistake: we hauled everything that had been in the car out onto the surrounding grass and then spent the rest of the day trying to fathom how best to cram it all back in again. By sunset we were both exhausted, with just enough energy left to have supper and get to bed.

To make up for the frustrations of the previous day’s marathon packing session we set off next morning on a 10-kilometre walk to Chusa Falls. The footpaths led through fields, woodlands and bush. Most of this area had been burned quite recently. We’d already noticed that Zambians seem very fond of starting fires. Once the dry season arrives they seem to become overpowered by pyromanic tendencies. Everyone who can grabs a box of matches and begins to set fire to the parched vegetation. The entire country is set ablaze to the general satisfaction of the populace. Our walk to the falls turned into a run along some sections as we sprinted to get away from the bush fires, and we weren’t able to return using the same path as it was engulfed in flames. According to research carried out by a South African scientist the amount of CO2 released into the atmosphere each year by bush fires in southern Africa is comparable to the annual emission of this gas in industrialised Europe.

The next day we awoke with aching legs after our 20-km-long trek, but a final soak in the hot springs helped revive us sufficiently to be capable of moving on. We’d intended to stop at Kapishya for only one night, but stayed there for three instead and were very happy to have done so.

Obserwatorzy