16 września rano zebraliśmy się w dalszą drogę. Naszym celem było kupienie dla mnie wizy tranzytowej w miejscowości Mzuzu. Zmroziła nas nieco informacja, że Malawi przeżywa kryzys paliwowy. Rząd nie płacił dostawcom paliwa w efekcie czego ci wycofali się z rynku. Niestety nie zatankowaliśmy samochodu do pełna w Tanzanii i teraz musieliśmy liczyć, że szczęśliwie uda nam się gdzieś dostać „napęd”. Po przekroczeniu granicy byliśmy świadkami jak na policyjnej blokadzie drogowej pewien kierowca otworzył bagażnik swego auta który był wypełniony po brzegi kanistrami. Po krótkiej dyskusji z policjantem chciał mu wręczyć łapówkę, ale, że działo się to na naszych oczach dostał po łapkach od wzburzonego stróża prawa. Aby mogło dojść do „transakcji” policjant nakazał nam wyjazd ze strefy kontroli i życzył szerokiej drogi. Myśleliśmy, że człowiek przewoził kanistry ze spirytusem ale teraz wiedzieliśmy już, że było to paliwo.
Droga do Mzuzu upłynęła nam na zatrzymywaniu się na każdej stacji paliw. Niestety bez sukcesy. W biurze imigracyjnym bardzo miły oficer zabrał się za moją sprawę i już po godzinie i zapłaceniu 50 USD wkleił do mego paszportu upragnioną wizę, która była ważna 7 dni, ale nie od daty przekroczenia granicy tylko od daty jej wydania w Mzuzu. Mogłem cieszyć się 10 dniowym pobytem w Malawi – tylko jak tu zwiedzać kraj bez paliwa?
Postanowiliśmy, że z Mzuzu pojedziemy przez góry do Kasungu i jeżeli tam dostaniemy paliwo to skierujemy się nad jezioro Malawi do Nkhotakota. Na drodze stanął nam jednak patrol policji, chcący ukarać mnie wysokim mandatem za zbyt szybką jazdę. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy, a banki były już zamknięte, i na nieszczęście nasze karty kredytowe nie działają w Malawi więc najlepiej by było, gdybyśmy mogli kontynuować podróż. Czekaliśmy przez godzinę na poboczu drogi by dowiedzieć się, że policjanci kończą pracę i musimy z nimi jechać na komisariat. Pojechaliśmy pierwsi i czekaliśmy na przyjazd patrolu. Chyba się zdziwili na nasz widok, bo przecież każdy normalny człowiek w takiej sytuacji pojechał by sobie w siną dal. Oficer jeszcze raz nas zapytał, czy nie mamy chociaż jakiejś małej kwoty i gdy usłyszał, że jednak jej nie mamy, zrezygnowany powiedział, że powinniśmy wozić ze sobą pieniądze na płacenie mandatów i inne nieprzewidziane wydatki (czytaj łapówki) podczas podróży. Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem, gorąco przeprosiliśmy za powstałe z naszej winy zamieszanie, solennie obiecaliśmy, że od jutra nasze portfele będą wypchane lokalną walutą kwacha i pożegnaliśmy się z panem.
Bardzo szybko zrobiło się ciemno, bo słońce w tej części świata zachodzi o 17:00 i kilka godzin zajęło nam dojechanie do kempingu który okazał się być nieczynny, ale mogliśmy tu przenocować. Rano dowiedzieliśmy się, że w sąsiedniej wiosce pan Czesław ma uprawę pieczarek, ale niedawno poleciał do Polski na wakacje.
W Kasunga nie było paliwa (można było kupić je tylko na czarnym rynku za 4 USD za litr) więc musieliśmy skierować się do stolicy kraju Lilongwe w nadziei, że tam się nam powiedzie i rzeczywiście na jednej ze stacji po odczekaniu swego w długiej kolejce mogliśmy kupić 50 litrów napędu. Tylko tyle nam pozwolono nalać do zbiornika. Czekaliśmy w Lilongwe jeszcze 3 dni w nadziei, że uda się napełnić zbiornik do pełna, ale bez sukcesu. Wykorzystałem ten czas na wymianę olejów, ustawienie geometrii, prania i porządkowanie samochodu. Obliczyliśmy, że wystarczy nam paliwa by pojechać najkrótszą drogą nad jezioro Malawi i stamtąd do granicy z Zambią. Przed wyjazdem skorzystaliśmy jeszcze z porad Mika z RPA, dużego, łysego faceta z kitkiem a’la kozak, brodą i wąsami, który zajmuje się ochroną przyrody. Zjechał południe Afryki wzdłuż i wszerz i udzielił nam wskazówek co do dalszej części naszej podróży.
Droga do Mzuzu upłynęła nam na zatrzymywaniu się na każdej stacji paliw. Niestety bez sukcesy. W biurze imigracyjnym bardzo miły oficer zabrał się za moją sprawę i już po godzinie i zapłaceniu 50 USD wkleił do mego paszportu upragnioną wizę, która była ważna 7 dni, ale nie od daty przekroczenia granicy tylko od daty jej wydania w Mzuzu. Mogłem cieszyć się 10 dniowym pobytem w Malawi – tylko jak tu zwiedzać kraj bez paliwa?
Postanowiliśmy, że z Mzuzu pojedziemy przez góry do Kasungu i jeżeli tam dostaniemy paliwo to skierujemy się nad jezioro Malawi do Nkhotakota. Na drodze stanął nam jednak patrol policji, chcący ukarać mnie wysokim mandatem za zbyt szybką jazdę. Powiedziałem, że nie mam pieniędzy, a banki były już zamknięte, i na nieszczęście nasze karty kredytowe nie działają w Malawi więc najlepiej by było, gdybyśmy mogli kontynuować podróż. Czekaliśmy przez godzinę na poboczu drogi by dowiedzieć się, że policjanci kończą pracę i musimy z nimi jechać na komisariat. Pojechaliśmy pierwsi i czekaliśmy na przyjazd patrolu. Chyba się zdziwili na nasz widok, bo przecież każdy normalny człowiek w takiej sytuacji pojechał by sobie w siną dal. Oficer jeszcze raz nas zapytał, czy nie mamy chociaż jakiejś małej kwoty i gdy usłyszał, że jednak jej nie mamy, zrezygnowany powiedział, że powinniśmy wozić ze sobą pieniądze na płacenie mandatów i inne nieprzewidziane wydatki (czytaj łapówki) podczas podróży. Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem, gorąco przeprosiliśmy za powstałe z naszej winy zamieszanie, solennie obiecaliśmy, że od jutra nasze portfele będą wypchane lokalną walutą kwacha i pożegnaliśmy się z panem.
Bardzo szybko zrobiło się ciemno, bo słońce w tej części świata zachodzi o 17:00 i kilka godzin zajęło nam dojechanie do kempingu który okazał się być nieczynny, ale mogliśmy tu przenocować. Rano dowiedzieliśmy się, że w sąsiedniej wiosce pan Czesław ma uprawę pieczarek, ale niedawno poleciał do Polski na wakacje.
W Kasunga nie było paliwa (można było kupić je tylko na czarnym rynku za 4 USD za litr) więc musieliśmy skierować się do stolicy kraju Lilongwe w nadziei, że tam się nam powiedzie i rzeczywiście na jednej ze stacji po odczekaniu swego w długiej kolejce mogliśmy kupić 50 litrów napędu. Tylko tyle nam pozwolono nalać do zbiornika. Czekaliśmy w Lilongwe jeszcze 3 dni w nadziei, że uda się napełnić zbiornik do pełna, ale bez sukcesu. Wykorzystałem ten czas na wymianę olejów, ustawienie geometrii, prania i porządkowanie samochodu. Obliczyliśmy, że wystarczy nam paliwa by pojechać najkrótszą drogą nad jezioro Malawi i stamtąd do granicy z Zambią. Przed wyjazdem skorzystaliśmy jeszcze z porad Mika z RPA, dużego, łysego faceta z kitkiem a’la kozak, brodą i wąsami, który zajmuje się ochroną przyrody. Zjechał południe Afryki wzdłuż i wszerz i udzielił nam wskazówek co do dalszej części naszej podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz