Kemping w Chipata prowadzony jest przez Anglika który osiedlił się w Zambii kilkanaście lat temu. Jego ojciec był pastorem i wiele razy odwiedzał Afrykę w związku z prowadzoną przez siebie działalnością edukacyjną na korespondencyjnym uniwersytecie. Jego dwaj synowie postanowili osiąść na stałe na Czarnym Lądzie po tym jak nie wypalił im w Anglii interes z drukarnią. Mimo, że byli drukarzami postanowili, że najlepszym zajęciem dla nich, w nowej ojczyźnie, będzie rolnictwo. Wzięli udział w 3 tygodniowym kursie hodowli kurczaków i pełni optymizmu rozpoczęli działalność. Optymizm nie trwał długo, a i zapał do pracy też się gdzieś ulotnił po tym jak większość z kurczaków padła. Następnym z pomysłów było założenie kempingu w parku narodowym, ale niosło to za sobą sporo niebezpieczeństw. Wychodząc z domu trzeba mieć oczy dookoła głowy, ponieważ jak to bywa w afrykańskich parkach narodowych pełno w nich dzikich zwierząt które stają się nerwowe przy bliższym kontakcie z człowiekiem, a dodatkowo niektóre z tych zwierząt mają duże, ostre pazury i zęby. Pomysł więc upadł, bo nasz nowy znajomy nie chciał spędzić reszty swoich dni w ciągłej obawie o życie. Zostało więc założenie kempingu w jakimś bezpieczniejszym miejscu i wybór padł na Chipatę. Miejsce może niezbyt piękne, ale strategicznie położone przy drodze do parku South Luangwa. Na kempingu nie zabrakło tych mniej dzikich zwierząt, bo przechadzały się tutaj dwa psy i koń znudzony porą suchą oraz jedzeniem siana, którego przywabił do naszego samochodu zapach soczystych truskawek (niestety nie tych pysznych kaszubskich). Pierwsza noc w nowym dla nas kraju, po emocjach związanych z przekraczaniem granicy minęła cicho i spokojnie.
Następnego dnia dosyć źle się czułem i postanowiłem znaleźć aptekę, by zakupić leki mogące pomóc w chorobie. Niestety apteki nie znalazłem więc pozostało udać się do lekarza. Weszliśmy do małej przychodni, gdzie w poczekalni siedział starszy pan. Wymieniliśmy standardowe uprzejmości na powitanie, po czym na nasze pytanie jak się pan miewa jegomość odpowiedział: „no cóż, każdego dnia zmagam się ze starością” i serdecznie uśmiał się ze swego dowcipu, a jeszcze bardziej się ucieszył jak stwierdziliśmy, że widać gołym okiem, że te zmagania wygrywa.
Wizyta u lekarza nie trwała długo, a przepisane leki wydała mi na miejscu pielęgniarka, więc jeszcze tego samego popołudnia wyruszyliśmy w drogę do parku South Luangwa. Zajęło nam to 4 godziny tłuczenia się po wybojach i głębokiej tarce, ale pod wieczór zakwaterowaliśmy się na nadrzecznym kempingu, tuż przy bramie wjazdowej do parku. Jako, że zwierzęta nie honorują żadnych granic i odwiedzają kempingi, zostaliśmy poproszeni o zdeponowanie łakomych dla słoni kąsków w zamykanej na kłódki szafie w barze. Kilka tygodni wcześniej, słonie zwabione zapachem świeżych warzyw zdemolowały samochód w którym te „łakocie” były zamknięte.
Poinstruowani o czyhających na nas niebezpieczeństwach, ostrzeżeni by nocą nie wychodzić bez potrzeby z samochody, zmęczeni zasnęliśmy kamiennym snem.
W sobotę, 25 września dosyć późno zebraliśmy się z kempingu i dopiero po południu wjechaliśmy do parku. Bilet ważny był 24 godziny, więc następnego dnia mogliśmy skoro świt jeszcze raz do niego wjechać i podziwiać przyrodę. Tuż przed zachodem słońca powróciliśmy na kemping po którym przechadzały się żyrafy. Kiedy słońce zaszło z rzeki zaczęły wychodzić hipopotamy i przechadzały się obok naszego samochodu. Po jakimś czasie usłyszeliśmy głośny plusk dochodzący od strony rzeki i w promieniach księżyca zobaczyliśmy słonie idące w naszym kierunku. Weszły one cicho na po skarpie na teren kempingu i widać, że wiedziały dokładnie czego chcą bo poszły jak po sznurku do przejścia prowadzącego na pole z dużymi, ekskluzywnymi namiotami. Myślę, że czekały tam na nie jakieś przysmaki. Basia niezrażona tymi odwiedzinami gotowała kolację, ja natomiast nerwowo rozglądałem się dookoła i nie czułem się zbyt pewnie. W pewnym momencie usłyszeliśmy za plecami jakiś szelest i zobaczyliśmy, że 15 metrów od nas stoi dorodny słoń i przygląda się nam zaciekawiony. Popatrzył sobie jakaś chwilę po czym odwrócił się i cichutko odszedł w busz. Niesamowite, że tak duże zwierzęta potrafią tak cicho chodzić.
W parku Luangwa obowiązuje zakaz wychodzenia z samochodów i myślę, że dobrze bo ja prawie przejechałem po łapach lwom i ich nie zauważyłem. Dopiero kiedy zawróciłem ujrzeliśmy 4 dorodne sztuki leżące pod krzaczkiem przy samej drodze, chroniące się przed skwarem dnia. Wyjście w tym miejscu z samochodu mogłoby skończyć się niezbyt przyjemnie.
Następnego dnia dosyć źle się czułem i postanowiłem znaleźć aptekę, by zakupić leki mogące pomóc w chorobie. Niestety apteki nie znalazłem więc pozostało udać się do lekarza. Weszliśmy do małej przychodni, gdzie w poczekalni siedział starszy pan. Wymieniliśmy standardowe uprzejmości na powitanie, po czym na nasze pytanie jak się pan miewa jegomość odpowiedział: „no cóż, każdego dnia zmagam się ze starością” i serdecznie uśmiał się ze swego dowcipu, a jeszcze bardziej się ucieszył jak stwierdziliśmy, że widać gołym okiem, że te zmagania wygrywa.
Wizyta u lekarza nie trwała długo, a przepisane leki wydała mi na miejscu pielęgniarka, więc jeszcze tego samego popołudnia wyruszyliśmy w drogę do parku South Luangwa. Zajęło nam to 4 godziny tłuczenia się po wybojach i głębokiej tarce, ale pod wieczór zakwaterowaliśmy się na nadrzecznym kempingu, tuż przy bramie wjazdowej do parku. Jako, że zwierzęta nie honorują żadnych granic i odwiedzają kempingi, zostaliśmy poproszeni o zdeponowanie łakomych dla słoni kąsków w zamykanej na kłódki szafie w barze. Kilka tygodni wcześniej, słonie zwabione zapachem świeżych warzyw zdemolowały samochód w którym te „łakocie” były zamknięte.
Poinstruowani o czyhających na nas niebezpieczeństwach, ostrzeżeni by nocą nie wychodzić bez potrzeby z samochody, zmęczeni zasnęliśmy kamiennym snem.
W sobotę, 25 września dosyć późno zebraliśmy się z kempingu i dopiero po południu wjechaliśmy do parku. Bilet ważny był 24 godziny, więc następnego dnia mogliśmy skoro świt jeszcze raz do niego wjechać i podziwiać przyrodę. Tuż przed zachodem słońca powróciliśmy na kemping po którym przechadzały się żyrafy. Kiedy słońce zaszło z rzeki zaczęły wychodzić hipopotamy i przechadzały się obok naszego samochodu. Po jakimś czasie usłyszeliśmy głośny plusk dochodzący od strony rzeki i w promieniach księżyca zobaczyliśmy słonie idące w naszym kierunku. Weszły one cicho na po skarpie na teren kempingu i widać, że wiedziały dokładnie czego chcą bo poszły jak po sznurku do przejścia prowadzącego na pole z dużymi, ekskluzywnymi namiotami. Myślę, że czekały tam na nie jakieś przysmaki. Basia niezrażona tymi odwiedzinami gotowała kolację, ja natomiast nerwowo rozglądałem się dookoła i nie czułem się zbyt pewnie. W pewnym momencie usłyszeliśmy za plecami jakiś szelest i zobaczyliśmy, że 15 metrów od nas stoi dorodny słoń i przygląda się nam zaciekawiony. Popatrzył sobie jakaś chwilę po czym odwrócił się i cichutko odszedł w busz. Niesamowite, że tak duże zwierzęta potrafią tak cicho chodzić.
W parku Luangwa obowiązuje zakaz wychodzenia z samochodów i myślę, że dobrze bo ja prawie przejechałem po łapach lwom i ich nie zauważyłem. Dopiero kiedy zawróciłem ujrzeliśmy 4 dorodne sztuki leżące pod krzaczkiem przy samej drodze, chroniące się przed skwarem dnia. Wyjście w tym miejscu z samochodu mogłoby skończyć się niezbyt przyjemnie.