Zachęceni opisem w przewodniku postanowiliśmy pojechać do Lushoto w masywie Usambara, 2/3 drogi pomiędzy Moshi a wybrzeżem. Dobry, ale wąski i kręty asfalt prowadził w góry, aż do momentu kiedy było tak wąsko, że nad przepaścią mieścił się tylko 1 pojazd. W takim miejscu utworzył się korek, naprzeciw siebie stał samochód dostawczy i autobus. Widzieliśmy, że sytuacja jest dosyć napięta, ludzie byli bardzo zdenerwowani i doszło do przepychanek i bicia po twarzach. W pewnym momencie jakiś rozemocjonowany jegomość podbiegł do autobusu i wyciągnął z niego długi miecz. Zaraz cofnąłem samochód bo nie chciałem by krew obryzgała nam szybę, ale kolega krewkiego pana wyperswadował mu użycie broni. Bardzo nerwowi ludzie.
Reszta dnia upłynęła bez tak intrygujących zdarzeń i mieliśmy szansę uspokoić się nieco podziwiając przepiękne pejzaże.
Niedaleko miejsca gdzie nocowaliśmy działała farma założona przez niemieckich luteranów, maiła ona sklep firmowy i zapewniali, że można w nim kupić razowy chleb, żółty ser i inne wiejskie przysmaki. Wielkie było nasze rozczarowanie, gdy dowiedzieliśmy się, że możemy nabyć tylko ziołowy serek do smarowania chleba. Nasze oczekiwania były znacznie większe (tak naprawdę to moje oczekiwania), ale cóż zrobić, lepszy rydz niż nic. Na drodze z farmy do miasteczka doszło do nieprzyjemnego incydentu. Nagle usłyszeliśmy potężny łomot, jakiś facet rzucił sporym kamieniem w nasz samochód. Tego już nie wytrzymałem. Nieudane zakupy na farmie bardzo mnie zdenerwowały, bo od kilku dni nastawiałem się na to, że zjem pajdę normalnego chleba z żółtym serem i teraz nawinął mi się ten nieszczęśnik z kamieniem. Wyskoczyłem z samochodu jak z katapulty zabierając z sobą śmiertelnie niebezpieczną saperkę bundeswery i pognałem za jegomościem z rządzą mordu w oczach. Chyba się przestraszył bo zmykał jak górska kozica i ciężko mi go było dogonić bo po drodze zgubiłem sandały. Zobaczyłem, że człowiek zatrzymał się koło dwóch innych mężczyzn więc ruszyłem w ich kierunku dodając sobie animuszu głośno bluzgając po kociewsku. Musiało zadziałać bo winowajca skręcił do lasu, a pozostali dwaj zaczęli celować w jego nogi małymi kamieniami. Kiedy do nich dobiegłem zadyszany zaczęli przepraszać i powiedzieli mi, że umysł uciekającego jegomościa nie działa zbyt dobrze. W tym momencie zrobiło mi się nieswojo bo naszła mnie refleksja, że z moim mózgiem chyba też jest coś nie w porządku skoro chciałem „zabić” za brak żółtego sera.
Na szczęście tym krótkim pościgiem rozładowałem swoją złość i dalszą trasę pokonałem już potulny jak baranek. Po drodze na wybrzeże zatrzymaliśmy się, ku wielkiej uciesze Basi, w restauracji Liverpool FC.
Mimo, że był ramadan i właściciele byli muzułmanami to wydawanie posiłków szło pełną parą i co chwilę zajeżdżał kolejny autobus pełen podróżnych. Pod koniec dnia dojechaliśmy nad Ocean Indyjski i zatrzymaliśmy się w Kigombe.
Reszta dnia upłynęła bez tak intrygujących zdarzeń i mieliśmy szansę uspokoić się nieco podziwiając przepiękne pejzaże.
Niedaleko miejsca gdzie nocowaliśmy działała farma założona przez niemieckich luteranów, maiła ona sklep firmowy i zapewniali, że można w nim kupić razowy chleb, żółty ser i inne wiejskie przysmaki. Wielkie było nasze rozczarowanie, gdy dowiedzieliśmy się, że możemy nabyć tylko ziołowy serek do smarowania chleba. Nasze oczekiwania były znacznie większe (tak naprawdę to moje oczekiwania), ale cóż zrobić, lepszy rydz niż nic. Na drodze z farmy do miasteczka doszło do nieprzyjemnego incydentu. Nagle usłyszeliśmy potężny łomot, jakiś facet rzucił sporym kamieniem w nasz samochód. Tego już nie wytrzymałem. Nieudane zakupy na farmie bardzo mnie zdenerwowały, bo od kilku dni nastawiałem się na to, że zjem pajdę normalnego chleba z żółtym serem i teraz nawinął mi się ten nieszczęśnik z kamieniem. Wyskoczyłem z samochodu jak z katapulty zabierając z sobą śmiertelnie niebezpieczną saperkę bundeswery i pognałem za jegomościem z rządzą mordu w oczach. Chyba się przestraszył bo zmykał jak górska kozica i ciężko mi go było dogonić bo po drodze zgubiłem sandały. Zobaczyłem, że człowiek zatrzymał się koło dwóch innych mężczyzn więc ruszyłem w ich kierunku dodając sobie animuszu głośno bluzgając po kociewsku. Musiało zadziałać bo winowajca skręcił do lasu, a pozostali dwaj zaczęli celować w jego nogi małymi kamieniami. Kiedy do nich dobiegłem zadyszany zaczęli przepraszać i powiedzieli mi, że umysł uciekającego jegomościa nie działa zbyt dobrze. W tym momencie zrobiło mi się nieswojo bo naszła mnie refleksja, że z moim mózgiem chyba też jest coś nie w porządku skoro chciałem „zabić” za brak żółtego sera.
Na szczęście tym krótkim pościgiem rozładowałem swoją złość i dalszą trasę pokonałem już potulny jak baranek. Po drodze na wybrzeże zatrzymaliśmy się, ku wielkiej uciesze Basi, w restauracji Liverpool FC.
Mimo, że był ramadan i właściciele byli muzułmanami to wydawanie posiłków szło pełną parą i co chwilę zajeżdżał kolejny autobus pełen podróżnych. Pod koniec dnia dojechaliśmy nad Ocean Indyjski i zatrzymaliśmy się w Kigombe.
Adaś hamuj się, hamuj :)
OdpowiedzUsuńSylwek
Obiecuję poprawę, ale podróż czasami daje w kość i ciężko powstrzymać nerwy na wodzy ;)
OdpowiedzUsuń