Po przejściach z policją na granicy po stronie Zimbabwe, Botswańczycy załatwili się z nami sprawnie i bezstresowo. Dzięki temu już po kilku chwilach gnaliśmy w stronę Francistown – drugiego co do wielkości miasta Botswany. Miasta z centrami handlowymi, kawiarniami i restauracjami. W jednej z nich, prowadzonej przez emigrantkę z DDR-u można było zjeść golonkę i śledzie z cebulką (czyli po wiejsku). Napaliłem się na tego śledzia i klapa – wcale mi nie smakował.
Ale co tam śledzie, nawet z cebulka kiedy czekały na nas wspaniałe parki narodowe. Postanowiliśmy, że odwiedzimy te najsławniejsze: Chobe i Moremi. Przez Sua Pan, pięknym asfaltem dotarliśmy do miasta Kasane, które jest brama wjazdową Chobe. Dwa dni pokręciliśmy się po parku a potem zrobiliśmy sobie ponad 340 km odcinek specjalny szlakami przez park Savuti do miejscowości Maun, by zobaczyć na własne oczy deltę rzeki Okavango. Już sam opis tego miejsca przyprawiał nas o dreszcze. Wyobraźcie sobie dużą rzekę, która zamiast płynąć do morza rozlewa się na pustyni nawadniając teren o powierzchni 15 tyś. km2 (pow. woj. małopolskiego), tworząc rozlewiska, bagna, laguny i wyspy - jednym słowem raj dla dzikich zwierząt.
Jazda samochodem po takim miejscu daje kierowcy mnóstwo radości. W związku z tym, że duża część dróg zalana jest wodą, do pokonania mamy sporą ilość kiepskich mostków i brodów. W pewnym momencie, kiedy woda przelewała się nam przez maskę samochodu zaczęła wyć zalana syrena alarmu. Piękna scena: samochód jedzie po szyby w wodzie, obok pluskają się krokodyle, patrzą się na nas zdezorientowane słonie i wszystko to przy dźwiękach przenikliwie wyjącej syreny. Polak potrafi! Na suchym lądzie wyskoczyłem z auta i zatkałem to wyjące cholerstwo workiem foliowym – zadziałało.
Park nas tak zauroczył, że wyjechaliśmy z niego dosłownie na minuty przed zamknięciem i przyszło nam zrobić to przed czym ostrzegają wszystkie autorytety podróżnicze – nie jeździ się nocą po afrykańskich bezdrożach. Trzeba naprawdę bardzo uważać by nie zderzyć się ze słoniem albo hipopotamem. Trzeba też uważać na dzikie koty i nie wychodzić z samochodu bez potrzeby. Chciałem spuścić powietrze z kół i już się zatrzymywałem kiedy zauważyłem, że z pobocza przyglądają nam się dwa lwy. Odeszła mi wszelka ochota do majsterkowania.
Kilka dni później doszło do nieoczekiwanego zdarzenia. W miejscowości Ghanzi poznaliśmy polskiego Werbistę Ojca Sławka. Gościli u niego z wizytą filmowcy z Polski i było nam niezmiernie miło spotkać się z nimi wszystkimi i pogadać sobie w wolnym czasie. Z podziwem obserwowaliśmy prężne działania Sławka, który dwoił się i troił by rozwijać swoją parafię. Prowadził przedszkole, stawiał nowy gmach szkoły i jeździł po całej okolicy z posługą duszpasterską. Zazdrościliśmy mu energii i zapału który nie wygasł mimo 18 lat pracy misyjnej w Afryce.
Z Ghanzi ruszyliśmy na południowy wschód do stolicy Botswany Gaborone i zupełnie przypadkiem, po drodze natknęliśmy się na festiwal plemienia San, Buszmenów z Kalahari, uważanych za najstarszy lud na ziemi.
Do Gaborone jechaliśmy z nadzieją, że uda nam się tam wyrobić wizę do Angoli. Nie jest to łatwe zadanie i wielu podróżników poległo w nierównej walce z angolańską biurokracją, ale o tym mieliśmy się przekonać nieco później. Najpierw musieliśmy znaleźć jakiś nocleg. Hotele drogie, kempingów brak więc w efekcie wylądowaliśmy w miejscu które kiedyś kempingiem było, ale teraz mieszkali tam imigranci z ościennych krajów którzy przyjechali do Botswany za chlebem. Uczynny strażnik pozwolił nam się rozbić, ale rankiem musieliśmy się szybko zwijać bo powstało spore zamieszanie w związku z naszą obecnością. Pojechaliśmy więc sobie do dużego centrum handlowego by przy kawie obmyślić strategie na angolańską ambasadę. Korzystając ze skypa w komórce prowadziłem z Polską telekonferencję w sprawie załatwienia pewnych dokumentów i chyba nieźle się wydzierałem bo po zakończeniu rozmowy podszedł do mnie mężczyzna i przywitał się z nami słowami: „Dzień dobry, jestem Wojtek, jeżeli macie czas to zapraszam do siebie”. Nie do wiary, tylko trzy razy spotkaliśmy dotychczas rodaków z czego dwa razy w krótkim odstępie czasu w Botswanie.
Wojtek pracował w Gaborone i mieszkał tu z małżonką Anią wraz z dwoma synami w pięknym domu. Spędziliśmy z nimi miłe chwile i byliśmy bardzo wdzięczni za gościnę. Dzięki nim rano wypoczęci i zmotywowani ruszyliśmy do walki o wizę. Wpadliśmy do ambasady i grzecznie tłumaczymy, że chcemy pojechać do Angoli. Super, ucieszyła się pani na recepcji, musicie tam pojechać bo to piękny kraj ze wspaniałymi ludźmi i nie ma już wojny. Pani nas zachęca z rozanielonym na wspomnienie Angoli wyrazem twarzy, a ja sobie myślę w duchu to co powiedział kiedyś nasz premier: yes, yes, yes! Gdzie mogę złożyć wniosek o wydanie wizy pytam wiec z radością w głosie i rumieńcami na polikach? Jakiej wizy, spoważniała pani, nie macie szans na wizę, konsul wam jej nie wyda. Ech, szczęście trwało krótko, 1:0 dla Angoli ale nie poddajemy się i ruszamy do RPA by tam pokazać na co nas stać.
Opuszczalismy Botswanę z miłymi wspomnieniami po spotkaniach z rodakami, złością z powodu niezałatwionej wizy do Angoli i głowami pełnymi afrykańskich pejzaży.
Zapraszamy na stronę filmu "Diamenty nie świecą wiecznie" http://www.facebook.com/diamenty?fref=ts zrealizowanego w Botswanie przez Adama, Roberta, Rafała z Red Branch przy współudziale Kasi.
A oto link do filmu na youtube: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=fXEk0fR_P1o
Ale co tam śledzie, nawet z cebulka kiedy czekały na nas wspaniałe parki narodowe. Postanowiliśmy, że odwiedzimy te najsławniejsze: Chobe i Moremi. Przez Sua Pan, pięknym asfaltem dotarliśmy do miasta Kasane, które jest brama wjazdową Chobe. Dwa dni pokręciliśmy się po parku a potem zrobiliśmy sobie ponad 340 km odcinek specjalny szlakami przez park Savuti do miejscowości Maun, by zobaczyć na własne oczy deltę rzeki Okavango. Już sam opis tego miejsca przyprawiał nas o dreszcze. Wyobraźcie sobie dużą rzekę, która zamiast płynąć do morza rozlewa się na pustyni nawadniając teren o powierzchni 15 tyś. km2 (pow. woj. małopolskiego), tworząc rozlewiska, bagna, laguny i wyspy - jednym słowem raj dla dzikich zwierząt.
Jazda samochodem po takim miejscu daje kierowcy mnóstwo radości. W związku z tym, że duża część dróg zalana jest wodą, do pokonania mamy sporą ilość kiepskich mostków i brodów. W pewnym momencie, kiedy woda przelewała się nam przez maskę samochodu zaczęła wyć zalana syrena alarmu. Piękna scena: samochód jedzie po szyby w wodzie, obok pluskają się krokodyle, patrzą się na nas zdezorientowane słonie i wszystko to przy dźwiękach przenikliwie wyjącej syreny. Polak potrafi! Na suchym lądzie wyskoczyłem z auta i zatkałem to wyjące cholerstwo workiem foliowym – zadziałało.
Park nas tak zauroczył, że wyjechaliśmy z niego dosłownie na minuty przed zamknięciem i przyszło nam zrobić to przed czym ostrzegają wszystkie autorytety podróżnicze – nie jeździ się nocą po afrykańskich bezdrożach. Trzeba naprawdę bardzo uważać by nie zderzyć się ze słoniem albo hipopotamem. Trzeba też uważać na dzikie koty i nie wychodzić z samochodu bez potrzeby. Chciałem spuścić powietrze z kół i już się zatrzymywałem kiedy zauważyłem, że z pobocza przyglądają nam się dwa lwy. Odeszła mi wszelka ochota do majsterkowania.
Kilka dni później doszło do nieoczekiwanego zdarzenia. W miejscowości Ghanzi poznaliśmy polskiego Werbistę Ojca Sławka. Gościli u niego z wizytą filmowcy z Polski i było nam niezmiernie miło spotkać się z nimi wszystkimi i pogadać sobie w wolnym czasie. Z podziwem obserwowaliśmy prężne działania Sławka, który dwoił się i troił by rozwijać swoją parafię. Prowadził przedszkole, stawiał nowy gmach szkoły i jeździł po całej okolicy z posługą duszpasterską. Zazdrościliśmy mu energii i zapału który nie wygasł mimo 18 lat pracy misyjnej w Afryce.
Z Ghanzi ruszyliśmy na południowy wschód do stolicy Botswany Gaborone i zupełnie przypadkiem, po drodze natknęliśmy się na festiwal plemienia San, Buszmenów z Kalahari, uważanych za najstarszy lud na ziemi.
Do Gaborone jechaliśmy z nadzieją, że uda nam się tam wyrobić wizę do Angoli. Nie jest to łatwe zadanie i wielu podróżników poległo w nierównej walce z angolańską biurokracją, ale o tym mieliśmy się przekonać nieco później. Najpierw musieliśmy znaleźć jakiś nocleg. Hotele drogie, kempingów brak więc w efekcie wylądowaliśmy w miejscu które kiedyś kempingiem było, ale teraz mieszkali tam imigranci z ościennych krajów którzy przyjechali do Botswany za chlebem. Uczynny strażnik pozwolił nam się rozbić, ale rankiem musieliśmy się szybko zwijać bo powstało spore zamieszanie w związku z naszą obecnością. Pojechaliśmy więc sobie do dużego centrum handlowego by przy kawie obmyślić strategie na angolańską ambasadę. Korzystając ze skypa w komórce prowadziłem z Polską telekonferencję w sprawie załatwienia pewnych dokumentów i chyba nieźle się wydzierałem bo po zakończeniu rozmowy podszedł do mnie mężczyzna i przywitał się z nami słowami: „Dzień dobry, jestem Wojtek, jeżeli macie czas to zapraszam do siebie”. Nie do wiary, tylko trzy razy spotkaliśmy dotychczas rodaków z czego dwa razy w krótkim odstępie czasu w Botswanie.
Wojtek pracował w Gaborone i mieszkał tu z małżonką Anią wraz z dwoma synami w pięknym domu. Spędziliśmy z nimi miłe chwile i byliśmy bardzo wdzięczni za gościnę. Dzięki nim rano wypoczęci i zmotywowani ruszyliśmy do walki o wizę. Wpadliśmy do ambasady i grzecznie tłumaczymy, że chcemy pojechać do Angoli. Super, ucieszyła się pani na recepcji, musicie tam pojechać bo to piękny kraj ze wspaniałymi ludźmi i nie ma już wojny. Pani nas zachęca z rozanielonym na wspomnienie Angoli wyrazem twarzy, a ja sobie myślę w duchu to co powiedział kiedyś nasz premier: yes, yes, yes! Gdzie mogę złożyć wniosek o wydanie wizy pytam wiec z radością w głosie i rumieńcami na polikach? Jakiej wizy, spoważniała pani, nie macie szans na wizę, konsul wam jej nie wyda. Ech, szczęście trwało krótko, 1:0 dla Angoli ale nie poddajemy się i ruszamy do RPA by tam pokazać na co nas stać.
Opuszczalismy Botswanę z miłymi wspomnieniami po spotkaniach z rodakami, złością z powodu niezałatwionej wizy do Angoli i głowami pełnymi afrykańskich pejzaży.
Zapraszamy na stronę filmu "Diamenty nie świecą wiecznie" http://www.facebook.com/diamenty?fref=ts zrealizowanego w Botswanie przez Adama, Roberta, Rafała z Red Branch przy współudziale Kasi.
A oto link do filmu na youtube: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=fXEk0fR_P1o